25.04.2011

O pisaniu prawda najcalsza


Zapisujesz stronę. Czytasz. Zmieniasz jedno zdanie w środku. Czytasz i masz wrażenie, że znowu nic nie pasuje. Kasujesz cały plik, albo stronę wyrwaną brutalnie z maszyny miętolisz i wyrzucasz do kosza stojącego trzy metry od biurka, oczywiście nie trafiasz. Więc co? Wstajesz znad biurka, ewentualnie z wygodnego fotela – choć to mają tylko bogaci, którzy swoim pisaniem już zarobili na wygodny fotel, podchodzisz do pomiętej kartki, schylasz się, podnosisz ją i grzecznie wyrzucasz do kosza. Teraz, kiedy już wstałeś, możesz zrobić wszystkie rzeczy, które będą Cię odciągały od pisania przez kolejne pięć godzin. Idziesz do łazienki, potem napełniasz psią michę psim żarciem, żeby nie szantażował Cię swoim błagalnym, psim wzrokiem przez najbliższe kilka kubków kawy,  przy okazji podkradając mu garść jego psich chrupków. Idziesz  na balkon. Zapalić. To zawsze robią wielcy artyści kiedy szukają inspiracji – palą takie długie i drogie papierosy przez okopconą do granic mroku lufkę. Sięgasz do kieszeni. Za każdym razem jest ostatni. Wyciągasz i próbujesz odpalić. Zapalniczka – oczywiście zużyta. Wyrzucasz do ogrodu sąsiadów. Widząc różowy lecący przez cały balkon przedmiot, pies postanowił wybrać się za nim. No cóż, więcej chrupków będzie dla Ciebie. Wracasz do kuchni po zapałki. Niestety, zapałek brak. Odpalasz więc od kuchenki gazowej, pozbawiając się przy okazji włosów w nosie i brwi, zaoszczędzisz na kosmetyczce, a w końcu wielcy artyści muszą chodzić do kosmetyczki. Na balkonie palisz papierosa co jakiś czas rzucając okiem na kulejącego pod twoim balkonem psa. Z uśmiechem Elwirki polewasz go benzyną i rzucasz na niego niedopałek. Bum. I żywa pochodnia wbiega do domu sąsiadów. Dla bezpieczeństwa ulatniasz się na pobliską stację po papierosy, żeby mieć jakieś alibi. Zakładasz więc buty, zamykasz drzwi przekręcasz kluczyk i wychodzisz. 

W połowie drogi zaczynasz zastanawiać się czy rzeczywiście zamknąłeś dom. Niestety pod domem sąsiadów stoi już policja i straż pożarna, więc ewentualny powrót mógłby wzbudzić pewne wątpliwości. Idziesz dalej. Żeby dojść do stacji benzynowej możesz iść albo prosto do głównej alei albo przez park, oczywiście wybierasz dłuższą drogę, idziesz przez park. Już przy samym wyjściu spotykasz grupkę młodych gniewnych. Chcą od ciebie telefon, próbujesz podać im swój numer, lecz dokładnie w tym momencie padasz na twarz po lewym sierpowym, a może po prawym podbródkowym? Tutaj są pewne, drobne nieścisłości. Kiedy jakoś dochodzisz do siebie, dookoła już nikogo nie ma, ale zauważasz nieopodal przezroczysta, małą, plastikową torebeczkę. Podchodzisz i oto cud nad cudami, dwadzieścia gramów tureckiego haszu. Zaczynasz wierzyć, że czasami cuda się zdarzają, a sprawiedliwość zawsze jest po twojej stronie. Chowasz zdobycz w spodnie, głęboko w spodnie, żeby czasem gdzieś nie wypadło albo ktoś nie znalazł. Kontynuujesz swoją wyprawę na stację benzynową. Cały czas lustrując przestrzeń w poszukiwaniu stróżów prawa docierasz do celu. Idziesz do łazienki żeby sprawdzić czy torebka czasem nie pękła albo nie wypadła po drodze. Niestety. Pękła. Sztywnym, a raczej zesztywniałym  krokiem podchodzisz do kasy, prosisz o torbę plastikową jednorazowego użytku. Pani przy kasie patrząc na Ciebie dziwnym wzrokiem proponuje papier toaletowy. Odmawiasz, więc podaje Ci wielką papierową torbę twierdząc, że jest bardziej ekologiczna. Dziecięcym wzrokiem uświadamiasz ją, że potrzebujesz jak najmniejszą. W toalecie przesypujesz do woreczka to co jeszcze nie wypadło  nogawkami, modląc się żeby tylko nie mieli tutaj kamer. Chwilę później wychodzisz spocony ze stacji… oczywiście bez papierosów. Kiedy wychodzisz drugi raz marzysz już tylko o tym żeby z powrotem znaleźć się w domu i zasmakować zdobyczy.  Kiedy jesteś już blisko swojej hacjendy zauważasz, że u sąsiadów akcja gaśnicza dobiega końca, a zaspani funkcjonariusze próbują ustalić wersję zdarzeń. Idziesz więc naokoło, żeby przez przypadek nie wpakować im się pod radiowóz. Oczywiście tylne drzwi zamknięte, klucz w środku. Nie ryzykując wspinasz się po rynnie na balkon. Nagle odgłos giętej i łamanej blachy alarmuje policję. Do tej pory myślałeś, że rynny zazwyczaj urywają się w amerykańskich komediach, ale niestety znów się zawiodłeś. Ukryłeś się w krzakach, które wczoraj miałeś wyciąć zanim przybiegła policja. Po pięciu minutach ustalania wspólnej wersji zdarzeń znaleźli cię w krzakach, całego spoconego i z pełnymi gaciami arabskiej trawy. Teraz już naprawdę nie miałeś wyjścia, musiałeś kłamać. Wszystko zrzuciłeś na psa. Policja po kilku minutach wpuściła cię do domu próbując zrozumieć o jakiego psa ci chodzi. Na szczęście intelektem policjanci nigdy nie grzeszyli. Szybko zamykasz się na cztery spusty już chcesz siadać przy biurku, żeby znów zacząć pisać, ale zauważasz, że nie masz kawy, na nieszczęście w kuchni też nie ma, kawa sąsiadów pewnie spłonęła, zadowalasz się więc blantem. Lepsze to niż nic. W końcu siadasz do maszyny z głową pełną inspiracji. Wsuwasz w zaciski kolejną kartkę. 


Opierasz głowę na biurku by skleić najtrudniejsze pierwsze zdanie.
Kiedy budzisz się rano uświadamiasz sobie, że przez opuchliznę nie widzisz nic na lewe oko, wyglądając przez okno ogarniasz apokalipsę, której jesteś sprawcą, skręcasz kolejnego blanta i rozmyślasz o tym, że Twój psi przyjaciel posuwa jakiegoś wydepilowanego pudelka w swoim psim niebie, a Ty znowu musisz naprawiać cholerną rynnę i użalać nad sobą jak dennym pisarzem jesteś.