29.05.2011

Igraszki z czasem

                   Gasną latarnie. Nie jest już późno, jest już wcześnie. Nowy dzień rozciąga mięśnie. Czterdzieści osiem godzin temu wyglądał on trochę inaczej, byłem młodszy o kilka tygodni, też była sobota, chyba nawet podobna godzina, a może było troszkę wcześniej. Siedziałem dokładnie w tym samym miejscu gdzie siedzę teraz i tak jak wtedy, tak i dziś śpiewające za oknem ranne ptaszki przyprawiały mnie o wściekłość. Nie ruszę się stąd jeszcze przez najbliżej pięć godzin, co będzie trwało dłużej niż pięć dni. I tak samo jak rok temu wsiądę w ten sam autobus linii 173  i pojadę tam gdzie bywam codziennie od trzech lat. Mógłbyś powiedzieć, że to monotonne, no cóż, myślę  tak samo, może dzisiaj pojadę tramwajem, oczywiście bez biletu, żeby przez wzrastającą z sekundy na sekundę niepewność przedłużyć bezczynne gapienie się w szyby ze stu dwudziestu czterech do dwustu oddechów, albo zrobię coś inaczej, pójdę piechotą, po drodze patrząc w oczy gołębi wmawiając sobie, że są dużo głupsze ode mnie,  nawet jeśli czasami sam w to wątpię.

Piętnaście lat temu wydawało mi się, że dni są jak miesiące, miesiące jak tysiąclecia. Myślałem wtedy, że kiedy będę w wieku, w którym jestem obecnie wszystko będzie wyglądało inaczej. Co do tego się nie pomyliłem, ale za to we wszystkim innym już tak. Teraz dni są jak godziny, lata jak tygodnie, na szczęście tysiąclecia wciąż jeszcze są tysiącleciami. A ja głupi jak gołąb myślałem, że będę miał deskorolkę jak Marty Mc Fly i pełne kieszenie dobrych pomysłów, i maszynę do pisania z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś efekciarską klawiaturę HP Mini, na której piszę się tak jakbym nie w klawisze uderzał, a w sflaczały tyłek mojej nauczycielki od polskiego, zamiast tego mam siwe włosy jak ten doktorek, Emmett Brown, choć w lustrze pewnie szybciej zobaczę łysinę niż siwiznę. 

Choć sekunda po sekundzie film mojego życia przewija się przed przekrwionymi oczyma, serwując coraz to nowe sceny, pełne aktorskich trików, niedopowiedzianych słów, niewypowiedzianych myśli, wiary już reżyser świata we mnie nie zawiesi, ten efekt już na mnie nie działa. Łapię kadr po kadrze, wycinam, taką ciężką gilotyną do papieru, bo nożyczkami byłoby przecież zbyt prosto, oprawiam w ramkę, ewentualnie gdzieniegdzie, czerwonym, czasoodpornym flamastrem dorysowuję uśmiechy, żeby wszystko wyglądało jeszcze mniej naturalnie i wkładam do klasera, który w całości przejrzę chyba dopiero wtedy, gdy kryształowa i nieskazitelna przybędzie ukołysać mnie do wiecznego snu, albo wieszam na ścianie mojego plastelinowego domu w plastelinowym świecie, po którym mam zwyczaj przechadzać się kiedy nikt nie patrzy.

Nie mogę już dłużej siedzieć w tym miejscu, właśnie dlatego, że nie wiem dlaczego i wcale nie mówię o miejscu, jeśli drogi inteligentny i domyślny czytelniku jeszcze nie raczyłeś zauważyć. Idę zaparzyć herbatę, wezmę tą najstarszą, najlepiej przeterminowaną, bo kosztuje mniej, a różnica w smaku żadna. Idę zaparzyć herbatę i dalej igrać z czasem. Wrócę jak zauważysz jak szybko spierdala.

10.05.2011

Sierpniowa noc

                Noc była wyjątkowo, krótka. Podobno tylko nieśmiertelni nie potrzebują snu. Oni tej nocy nie potrzebowali go, ani grama, ani centymetra sześciennego trawiącej umysł pustki, którą żywi i zdrowi na umyśle nazywają snem. Cóż za ironia losu, niektórzy spać nie mogą, każde zamknięcie oczu kończy się niczym innym tylko ich ponownym otwarciem, jakby po zewnętrznej stronie powiek przyklejone były magnesy, które unoszą je wciąż ku niebu, z każdą godziną i nocą mocniej i mocniej, pomimo zmęczenia, pomimo czekającego za horyzontem zdarzeń dnia, pomimo usilnych prób zapanowania nad swoim niedoskonałym ciałem i równie niedoskonałym umysłem. Wiele było takich chwil, nawet w jego krótkim życiu, w których modlił się o sen, równie mocno co o spełnienie najbardziej nierealnych marzeń. Marzenia te stawały się rzeczywistością, a spać nie chciał i nie potrafił, ona też nie chciała. Leżeli w tuleni w siebie, owinięci starym kocem w jednym z wielu rogów altany i przez drewnianą kratę, łączyli gwiazdy w gwiazdozbiory, o których istnieniu nie wiedzieli najznamienitsi astronomowie, co chwila wpadając w zachwyt nad kawałkami kosmicznego gruzu spadającymi i tymi, których blask milknął raz na zawsze w ciemnych przestworach wszechświata.

Kiedy byli dziećmi wmawiano im, że spadające na Ziemię kawałki kosmicznego gruzu spełniają marzenia. Biorąc pod uwagę okoliczności, w których się znaleźli, a raczej, w jakich odnaleźli się nawzajem, przyjęli, że wszystko to było prawdą.

To był pierwszy wieczór, podczas którego zdawało się mu, że cały wszechświat przestaje istnieć w swej nieprzemierzonej rozciągłości i nieprzeniknioności. Cały jego wszechświat streszczał się na kilku metrach kwadratowych, kanciastego dachu nad głową, koca i całej ludzkości, która w tym momencie liczyła dwie osoby.
-Jak myślisz jakie było prawdopodobieństwo, że w nieskończonym wszechświecie, w nieskończonym czasie, w nieskończonej ilości istnień odnajdziemy siebie? - bezbłędnie odczytując jego myśli zapytała lekko już podespanym i najbardziej wyraźnym szeptem jaki kiedykolwiek słyszał.
-W rzeczy samej, stuprocentowe - bez wahania odpowiedział i nie pozwolił pociągnąć jej dalej -Wszystko co zdarza się nam teraz, musiało się zdarzyć, kiedyś musiało.
Podniósł rękę z koca i delikatnie przesunął ją po jej nagich plecach - od szyi po pośladki, wzdłuż kręgosłupa.
-Przecież, wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć.