24.12.2011

Opróżniane szkło

Na początku było słowo... 

...to zdecydowanie złe rozpoczęcie mojej kolejnej, marnej pisaniny. Nie dość, że złe to jeszcze nieprawdziwe. Znacznie prawdziwszym byłoby - Na początku była wola by te słowa wypływały nie z umysłu na megabajty internetowej przestrzeni ale raczej z ust do umysłów tych dziwnych stworzeń z planety Wenus, które tak ciężko zrozumieć, a przez które, czasami, szkło zostaje opróżniane. Szklanki, butelki, beczki, morza. I przede mną teraz też stoi pusta szklanka. Opróżniona z Ballantines'a niegwałconego colą. W butelce jeszcze zapas whisky na kolejne cztery szklanki do opróżnienia. Ciekawe czy prócz szklanek opróżnię też butelkę i paczkę białych Marlboro w miękkim opakowaniu, czy doczekam się czegoś na co czekać zdecydowanie nie powinienem, a mimo wszystko to robię. Zdecydowanie w moim życiu robię za dużo rzeczy, które kłócą się całkowicie z moją własną, męską logiką. Myślenie nie jest moją najsłabszą stroną, jednak zawsze coś muszę przemyśleć "za bardzo". Zawsze. Użalać się jednak tutaj nie będę. To bardzo nie w moim stylu. Raczej pisać o tym jak kobiet nie rozumiem, i jak dziwne i pokrętne to stworzenia bywają. Może mi się nawet uda rozgryźć tę zagadkę, którą od urodzenia próbuje rozgryzać każdy mężczyzna, no może nie od urodzenia i nie każdy, ale w pewnym wieku to już większość. I opróżniać butelki, bynajmniej nie Fanty czy Coca-Coli.

28.11.2011

Spadam

Tego wieczoru spadam jak od dwudziestu kilku lat
Jak rzucony w czarną otchłań ciała krwawiący płat
Widziałem cichy błysk – to był roześmiany kat
Pamiętam tylko tyle po tym jak runął poznany świat


Nie zatrzymasz spadania, nawet gdybyś tego chciał

To kara za niszczenie pięknych, młodych, silnych ciał

Nie zatrzymasz spadania, nawet gdybyś mdlał

To nagroda, jesteś w niebie i zmień myśli swoich kształt



Nawet jeśli tego nie chcesz, możesz lecieć tylko w dół

Bo nie potrafisz zagrać wszystkich powierzonych ról

I choćbyś nawet upadł łamiąc kręgosłup na pół

Nie odbiorę Ci wieczności, musisz poczekać na cud



Spadając tak bez końca zapomnisz co to czas

Szczególnie kiedy blask dnia tak szybko zgasł

Dziś będzie tylko otchłań i transcendecja szarych mas

Poza tobą, w zapomnieniu, bez ciebie, mnie i nas



Spadając tak bez końca zapomnisz co to sen

„Umysł nie-wiem” jak u tybetańskiego mnicha zen

I nie zwrócisz już uwagi słyszcząc „Spójrz na niego, to ten

Bo spadanie w czarną otchłań to życia twojego cel



Jak przypływy i odpływy w odwiecznym tańcu mórz

Ty też nie upadniesz, choć kiedyś zetrzesz z powiek kurz

Na ogromne połacie zeschłych, bladych, białych róż

A później na trzymany w Twojej dłoni lśniący nóż


Kilka chwil przed tym czułem tlenu żrące opary
Zatrzasły się powieki i zniknął wspomnień czar
Na spadanie przecież nie mogłem być za stary
Nie traktuj go jako kary, przyjmij jako dar.

31.10.2011

Nieraz jeszcze...

Spokojnie, nie twoja wina, że upadłeś
Twoja, że głowę spuszczasz w dół będąc na dnie
Zamiast w sobie widzieć powód widzisz tylko ból
Zamiast sobie to do głowy wbić, wbijasz w ludzi chuj
Stój jeśli nie chcesz zgubić drogi
Ja stawiam wszystko na ryzyko, stawiam pierwsze kroki
Nie chcę się bać, żałować, nie po to życie mam
Nie chcę ranić, nie chcę szczęścia dławić, żyć sam
‘Halo’ chcę usłyszeć Twój głos w słuchawce
Bo to tak jakbym się łączył z lepszym światem
A tutaj tylko wóda, wyślij szczęście przez bluetooth
Los twardy jak gruda podgrzewany na kluczu
To drzwi, których nie otworzysz na odległość
Do raju idę tak jak Dante przez piekło
‘Pierdol to’ słyszę w głowie głos i go pierdolę
Przez ciernie do gwiazd, nie pierwszy raz ruszam w drogę
Nieraz jeszcze spadnę i wszystko trafi chuj
Jako człowiek bez skrzydeł mogę lecieć tylko w dół
Ale zanim dotknę ziemi i ona przykryje trumnę
Będę cieszył się tym lotem jak ostatnim pocałunkiem
Nieraz jeszcze wstanę tylko po to żeby upaść
Mam w sobie iskrę, której nie pochłonie czarna dziura
Mam życie, które nie zabierze śmierć
Bo dusza jest nieśmiertelna, przetrwa każdą z klęsk
Znów nie twoja wina, że upadłeś
Czyja wina, że nie umiesz wstać? Powiedz prawdę
Czego chcesz? Sam czasem nie wiem czego sam chcę
Jak samuraj z rantem opuszczam myślami świat ten
Czasem myślę kutasem, jestem samcem
Czasem jestem kutasem, karmię kłamstwem
Czasem mam cel, który wynosi mnie ponad
Jak Maradona czuję, że pomaga ręka Boga
W oczach trwoga, że nikt mi nie popatrzy w serce
Bankowo nie zrozumiem, na śmierć skazanym jeńcem jestem
Dla paru osób jestem na całe szczęście
Czasami całe szczęście im zabieram chociaż nie chcę
Czasami tak pragnę dać im wszystko, nic nie mogę
Sam sobie jestem najgorszym wrogiem, tonę
Pierdolę to, słyszę w głowie głos i go pierdolę
Przez ciernie do gwiazd, nie pierwszy raz ruszam w drogę
Ciężko uwierzyć, ale mniej dzieli nas niż łączy
Ciężko wierzyć w marzenia, jeszcze trudniej się ich pozbyć
Wiem, wiele martwych snów znów otworzy oczy w nocy
Więc nie powinienem chwalić dnia póki się nie skończy
Nie jestem cwany cham, ale mam dobry plan z kart
Wystarczy wiatr, między nami dawny pakt,
To myśli tworzą świat więc patrzę pozytywnie,
Mój rap zwiastuje postęp jak wiosnę przebiśnieg
Nie raz już w ręce miałem nóż, na ustach modlitwę
Duszę w rozsypce, w sercu nierozegraną bitwę
W tym labiryncie sam bawiłem się urwaną nicią
Nic nie jest pewne, warto było przetrwać to wszystko
I pewnie kiedyś wrócę tam bo czas i przestrzeń
Jak blant i szczęście to pojęcia względne
Sens w życiu to powód by czuć, że znika limit
Choćby na chwilę, bo przecież żyjemy dla chwili

Słowa i muzyka: Olek/Alchemik

posłuchaj mnie...


9.07.2011

Spójrz na mnie teraz

Spójrz na mnie teraz i powiedz kim jestem
Nim przeszłości mrok me serce pochłonie
I przegram swe życie, przegram z kretesem
Nim przeznaczenia pochodnia zapłonie

Spójrz na mnie teraz i daj mi mą mapę
Bo gdy już nieba jestem bliżej niż blisko
Boję się bardzo, że znów tam  nie trafię
I stracę swe życie, stracę to wszystko.

Spójrz na mnie teraz i odejdź na zawsze
Pustką wypełnij me serce przegniłe
Do snu utul i przykryj mnie płaszczem
Tak jak ja nigdy tego nie zrobiłem

Spójrz na mnie teraz, jeśli jeszcze potrafisz
Przez czasu przepaści i parawan milczenia
Dojrzeć choć okruch tego co mnie trapi
Tego, że słowa tracą dla mnie znaczenia

Spójrz na mnie teraz, ja wcale nie chciałem
Bez Twego płomienia rozpalać ogniska
Wybuchło jednak całym mym ciałem
Dopiero teraz to czuję tak z bliska

Spójrz na mnie teraz i pamiętaj o tym
Co chciałem ci oddać w ten czerwcowy wieczór
Owinięte starannie papierem złotym
Przewiązane drutem kolczastym, na przekór

Spójrz na mnie teraz, ja już nie potrafię
Patrzeć w lustra i widzieć tam siebie
I rysować po nich, jak palcem po mapie
Drogę najprostszą prosto do Ciebie

Spójrz na mnie teraz, ja tu zostałem
Trwając przez chwilę w zimnej przestrzeni
Ona wypełnia wszystkie opustoszałe
Długie miesiące, gdy istnieliśmy zmyśleni

8.07.2011

ExŁajZet

Zimna i mroczna poezja tej nocy w powieki Twoje od środka zapuka
Poczujesz się dzisiaj jak wielcy prorocy, co nie umieli swych zmysłów oszukać
Podejdzie tak blisko, w kapturze na głowie, dotknie cię lekko ciemnością i mrokiem
Choćbyś i krzyczał to nikt się nie dowie, choćbyś pięściami kruszył szyby okien
Usiądzie przed Tobą i spojrzy Ci w oczy, gdy po twoich plecach przebiegną dreszcze
Białe kaftany krwią dziś Ci przemoczy, pamiętaj, tych plam nie wywabisz deszczem
Opowie Ci wszystkie zdarzenia z przeszłości, których nigdy nawet nie doświadczyłeś
Opowie o klątwach, zdradach i miłościach, o śmierci i życiu, w które nie wierzyłeś
Nawet nie zauważysz kiedy zaczniesz spowiedź, jak chciałeś zapałką rozświetlać ciemności
I znaleźć wszystko – siebie i odpowiedź w morzu pragnień, ran i bezsilności
Gdy zapałkę zgasił jakiś lodowy podmuch, tej samej nocy chciałeś wracać do mnie
Nie licz jednak na litości odruch, czas przecież nigdy nie zawraca wspomnień
Zimna i mroczna wysłucha w milczeniu, wszystkiego co masz jej dziś do powiedzenia
Potem wyrwie Ci serce byś nigdy już nie czuł niczego co warte tylko zapomnienia
Odejdzie jeszcze przed wschodem słońca, nie zauważając krwi słodkiej broczenia
Nie czekając Twojego końca, za szybą usłyszysz tylko smutne do widzenia

29.05.2011

Igraszki z czasem

                   Gasną latarnie. Nie jest już późno, jest już wcześnie. Nowy dzień rozciąga mięśnie. Czterdzieści osiem godzin temu wyglądał on trochę inaczej, byłem młodszy o kilka tygodni, też była sobota, chyba nawet podobna godzina, a może było troszkę wcześniej. Siedziałem dokładnie w tym samym miejscu gdzie siedzę teraz i tak jak wtedy, tak i dziś śpiewające za oknem ranne ptaszki przyprawiały mnie o wściekłość. Nie ruszę się stąd jeszcze przez najbliżej pięć godzin, co będzie trwało dłużej niż pięć dni. I tak samo jak rok temu wsiądę w ten sam autobus linii 173  i pojadę tam gdzie bywam codziennie od trzech lat. Mógłbyś powiedzieć, że to monotonne, no cóż, myślę  tak samo, może dzisiaj pojadę tramwajem, oczywiście bez biletu, żeby przez wzrastającą z sekundy na sekundę niepewność przedłużyć bezczynne gapienie się w szyby ze stu dwudziestu czterech do dwustu oddechów, albo zrobię coś inaczej, pójdę piechotą, po drodze patrząc w oczy gołębi wmawiając sobie, że są dużo głupsze ode mnie,  nawet jeśli czasami sam w to wątpię.

Piętnaście lat temu wydawało mi się, że dni są jak miesiące, miesiące jak tysiąclecia. Myślałem wtedy, że kiedy będę w wieku, w którym jestem obecnie wszystko będzie wyglądało inaczej. Co do tego się nie pomyliłem, ale za to we wszystkim innym już tak. Teraz dni są jak godziny, lata jak tygodnie, na szczęście tysiąclecia wciąż jeszcze są tysiącleciami. A ja głupi jak gołąb myślałem, że będę miał deskorolkę jak Marty Mc Fly i pełne kieszenie dobrych pomysłów, i maszynę do pisania z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś efekciarską klawiaturę HP Mini, na której piszę się tak jakbym nie w klawisze uderzał, a w sflaczały tyłek mojej nauczycielki od polskiego, zamiast tego mam siwe włosy jak ten doktorek, Emmett Brown, choć w lustrze pewnie szybciej zobaczę łysinę niż siwiznę. 

Choć sekunda po sekundzie film mojego życia przewija się przed przekrwionymi oczyma, serwując coraz to nowe sceny, pełne aktorskich trików, niedopowiedzianych słów, niewypowiedzianych myśli, wiary już reżyser świata we mnie nie zawiesi, ten efekt już na mnie nie działa. Łapię kadr po kadrze, wycinam, taką ciężką gilotyną do papieru, bo nożyczkami byłoby przecież zbyt prosto, oprawiam w ramkę, ewentualnie gdzieniegdzie, czerwonym, czasoodpornym flamastrem dorysowuję uśmiechy, żeby wszystko wyglądało jeszcze mniej naturalnie i wkładam do klasera, który w całości przejrzę chyba dopiero wtedy, gdy kryształowa i nieskazitelna przybędzie ukołysać mnie do wiecznego snu, albo wieszam na ścianie mojego plastelinowego domu w plastelinowym świecie, po którym mam zwyczaj przechadzać się kiedy nikt nie patrzy.

Nie mogę już dłużej siedzieć w tym miejscu, właśnie dlatego, że nie wiem dlaczego i wcale nie mówię o miejscu, jeśli drogi inteligentny i domyślny czytelniku jeszcze nie raczyłeś zauważyć. Idę zaparzyć herbatę, wezmę tą najstarszą, najlepiej przeterminowaną, bo kosztuje mniej, a różnica w smaku żadna. Idę zaparzyć herbatę i dalej igrać z czasem. Wrócę jak zauważysz jak szybko spierdala.

10.05.2011

Sierpniowa noc

                Noc była wyjątkowo, krótka. Podobno tylko nieśmiertelni nie potrzebują snu. Oni tej nocy nie potrzebowali go, ani grama, ani centymetra sześciennego trawiącej umysł pustki, którą żywi i zdrowi na umyśle nazywają snem. Cóż za ironia losu, niektórzy spać nie mogą, każde zamknięcie oczu kończy się niczym innym tylko ich ponownym otwarciem, jakby po zewnętrznej stronie powiek przyklejone były magnesy, które unoszą je wciąż ku niebu, z każdą godziną i nocą mocniej i mocniej, pomimo zmęczenia, pomimo czekającego za horyzontem zdarzeń dnia, pomimo usilnych prób zapanowania nad swoim niedoskonałym ciałem i równie niedoskonałym umysłem. Wiele było takich chwil, nawet w jego krótkim życiu, w których modlił się o sen, równie mocno co o spełnienie najbardziej nierealnych marzeń. Marzenia te stawały się rzeczywistością, a spać nie chciał i nie potrafił, ona też nie chciała. Leżeli w tuleni w siebie, owinięci starym kocem w jednym z wielu rogów altany i przez drewnianą kratę, łączyli gwiazdy w gwiazdozbiory, o których istnieniu nie wiedzieli najznamienitsi astronomowie, co chwila wpadając w zachwyt nad kawałkami kosmicznego gruzu spadającymi i tymi, których blask milknął raz na zawsze w ciemnych przestworach wszechświata.

Kiedy byli dziećmi wmawiano im, że spadające na Ziemię kawałki kosmicznego gruzu spełniają marzenia. Biorąc pod uwagę okoliczności, w których się znaleźli, a raczej, w jakich odnaleźli się nawzajem, przyjęli, że wszystko to było prawdą.

To był pierwszy wieczór, podczas którego zdawało się mu, że cały wszechświat przestaje istnieć w swej nieprzemierzonej rozciągłości i nieprzeniknioności. Cały jego wszechświat streszczał się na kilku metrach kwadratowych, kanciastego dachu nad głową, koca i całej ludzkości, która w tym momencie liczyła dwie osoby.
-Jak myślisz jakie było prawdopodobieństwo, że w nieskończonym wszechświecie, w nieskończonym czasie, w nieskończonej ilości istnień odnajdziemy siebie? - bezbłędnie odczytując jego myśli zapytała lekko już podespanym i najbardziej wyraźnym szeptem jaki kiedykolwiek słyszał.
-W rzeczy samej, stuprocentowe - bez wahania odpowiedział i nie pozwolił pociągnąć jej dalej -Wszystko co zdarza się nam teraz, musiało się zdarzyć, kiedyś musiało.
Podniósł rękę z koca i delikatnie przesunął ją po jej nagich plecach - od szyi po pośladki, wzdłuż kręgosłupa.
-Przecież, wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć.

25.04.2011

O pisaniu prawda najcalsza


Zapisujesz stronę. Czytasz. Zmieniasz jedno zdanie w środku. Czytasz i masz wrażenie, że znowu nic nie pasuje. Kasujesz cały plik, albo stronę wyrwaną brutalnie z maszyny miętolisz i wyrzucasz do kosza stojącego trzy metry od biurka, oczywiście nie trafiasz. Więc co? Wstajesz znad biurka, ewentualnie z wygodnego fotela – choć to mają tylko bogaci, którzy swoim pisaniem już zarobili na wygodny fotel, podchodzisz do pomiętej kartki, schylasz się, podnosisz ją i grzecznie wyrzucasz do kosza. Teraz, kiedy już wstałeś, możesz zrobić wszystkie rzeczy, które będą Cię odciągały od pisania przez kolejne pięć godzin. Idziesz do łazienki, potem napełniasz psią michę psim żarciem, żeby nie szantażował Cię swoim błagalnym, psim wzrokiem przez najbliższe kilka kubków kawy,  przy okazji podkradając mu garść jego psich chrupków. Idziesz  na balkon. Zapalić. To zawsze robią wielcy artyści kiedy szukają inspiracji – palą takie długie i drogie papierosy przez okopconą do granic mroku lufkę. Sięgasz do kieszeni. Za każdym razem jest ostatni. Wyciągasz i próbujesz odpalić. Zapalniczka – oczywiście zużyta. Wyrzucasz do ogrodu sąsiadów. Widząc różowy lecący przez cały balkon przedmiot, pies postanowił wybrać się za nim. No cóż, więcej chrupków będzie dla Ciebie. Wracasz do kuchni po zapałki. Niestety, zapałek brak. Odpalasz więc od kuchenki gazowej, pozbawiając się przy okazji włosów w nosie i brwi, zaoszczędzisz na kosmetyczce, a w końcu wielcy artyści muszą chodzić do kosmetyczki. Na balkonie palisz papierosa co jakiś czas rzucając okiem na kulejącego pod twoim balkonem psa. Z uśmiechem Elwirki polewasz go benzyną i rzucasz na niego niedopałek. Bum. I żywa pochodnia wbiega do domu sąsiadów. Dla bezpieczeństwa ulatniasz się na pobliską stację po papierosy, żeby mieć jakieś alibi. Zakładasz więc buty, zamykasz drzwi przekręcasz kluczyk i wychodzisz. 

W połowie drogi zaczynasz zastanawiać się czy rzeczywiście zamknąłeś dom. Niestety pod domem sąsiadów stoi już policja i straż pożarna, więc ewentualny powrót mógłby wzbudzić pewne wątpliwości. Idziesz dalej. Żeby dojść do stacji benzynowej możesz iść albo prosto do głównej alei albo przez park, oczywiście wybierasz dłuższą drogę, idziesz przez park. Już przy samym wyjściu spotykasz grupkę młodych gniewnych. Chcą od ciebie telefon, próbujesz podać im swój numer, lecz dokładnie w tym momencie padasz na twarz po lewym sierpowym, a może po prawym podbródkowym? Tutaj są pewne, drobne nieścisłości. Kiedy jakoś dochodzisz do siebie, dookoła już nikogo nie ma, ale zauważasz nieopodal przezroczysta, małą, plastikową torebeczkę. Podchodzisz i oto cud nad cudami, dwadzieścia gramów tureckiego haszu. Zaczynasz wierzyć, że czasami cuda się zdarzają, a sprawiedliwość zawsze jest po twojej stronie. Chowasz zdobycz w spodnie, głęboko w spodnie, żeby czasem gdzieś nie wypadło albo ktoś nie znalazł. Kontynuujesz swoją wyprawę na stację benzynową. Cały czas lustrując przestrzeń w poszukiwaniu stróżów prawa docierasz do celu. Idziesz do łazienki żeby sprawdzić czy torebka czasem nie pękła albo nie wypadła po drodze. Niestety. Pękła. Sztywnym, a raczej zesztywniałym  krokiem podchodzisz do kasy, prosisz o torbę plastikową jednorazowego użytku. Pani przy kasie patrząc na Ciebie dziwnym wzrokiem proponuje papier toaletowy. Odmawiasz, więc podaje Ci wielką papierową torbę twierdząc, że jest bardziej ekologiczna. Dziecięcym wzrokiem uświadamiasz ją, że potrzebujesz jak najmniejszą. W toalecie przesypujesz do woreczka to co jeszcze nie wypadło  nogawkami, modląc się żeby tylko nie mieli tutaj kamer. Chwilę później wychodzisz spocony ze stacji… oczywiście bez papierosów. Kiedy wychodzisz drugi raz marzysz już tylko o tym żeby z powrotem znaleźć się w domu i zasmakować zdobyczy.  Kiedy jesteś już blisko swojej hacjendy zauważasz, że u sąsiadów akcja gaśnicza dobiega końca, a zaspani funkcjonariusze próbują ustalić wersję zdarzeń. Idziesz więc naokoło, żeby przez przypadek nie wpakować im się pod radiowóz. Oczywiście tylne drzwi zamknięte, klucz w środku. Nie ryzykując wspinasz się po rynnie na balkon. Nagle odgłos giętej i łamanej blachy alarmuje policję. Do tej pory myślałeś, że rynny zazwyczaj urywają się w amerykańskich komediach, ale niestety znów się zawiodłeś. Ukryłeś się w krzakach, które wczoraj miałeś wyciąć zanim przybiegła policja. Po pięciu minutach ustalania wspólnej wersji zdarzeń znaleźli cię w krzakach, całego spoconego i z pełnymi gaciami arabskiej trawy. Teraz już naprawdę nie miałeś wyjścia, musiałeś kłamać. Wszystko zrzuciłeś na psa. Policja po kilku minutach wpuściła cię do domu próbując zrozumieć o jakiego psa ci chodzi. Na szczęście intelektem policjanci nigdy nie grzeszyli. Szybko zamykasz się na cztery spusty już chcesz siadać przy biurku, żeby znów zacząć pisać, ale zauważasz, że nie masz kawy, na nieszczęście w kuchni też nie ma, kawa sąsiadów pewnie spłonęła, zadowalasz się więc blantem. Lepsze to niż nic. W końcu siadasz do maszyny z głową pełną inspiracji. Wsuwasz w zaciski kolejną kartkę. 


Opierasz głowę na biurku by skleić najtrudniejsze pierwsze zdanie.
Kiedy budzisz się rano uświadamiasz sobie, że przez opuchliznę nie widzisz nic na lewe oko, wyglądając przez okno ogarniasz apokalipsę, której jesteś sprawcą, skręcasz kolejnego blanta i rozmyślasz o tym, że Twój psi przyjaciel posuwa jakiegoś wydepilowanego pudelka w swoim psim niebie, a Ty znowu musisz naprawiać cholerną rynnę i użalać nad sobą jak dennym pisarzem jesteś.

27.03.2011

Ann

Tego wieczora praca w zagłębiu zepsutych i pijanych marionetek, którymi wciąż za sznurki porusza wolna niewola, dłużyła się Ann niesamowicie. Od kiedy tylko pamięta  "Mirrors" było jak szambo - przy barze niedołężni, młodzi, upici życiem zalotnicy, przed których wzrokiem nie potrafiłaby się ukryć nawet w piekle, a może przede wszystkim tam, w głębi tego cuchnącego przepoconymi koszulami i zgniłymi mózgami miejsca, na wciąż wygodnych, choć wyglądających jak wypoczynek jakiegoś kloszarda spod supermarketu kanapach starcy z powiekami do pasa i brodami do kolan w otoczeniu kobiet o obyczajach lżejszych niż Marguerite Gautier na próżno szukających tu swojego Duvalla.
La Traviata trwała całymi nocami, choć żadnego zauważalnego skutku nigdy nie przynosiła, one wychodziły zniesmaczone i zawiedzione, oni jak młodzi bogowie nie wiedzący co to strach, ból i cierpienie z jedynie lekkim niedosytem, że spotkane kobiety nie były damami lecz zwykłymi dziwkami.

-Jeszcze tylko zakupy i mogę wracać do domu - Choć wcale tego nie chciała, po co wracać do mieszkania, do pracownika prosektorium - niedoszłego pisarza, do zakurzonych parapetów, zakurzonych mebli, zakurzonych poranków w zimnym jak kostnica łóżku. Nie było warto, ale przecież przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, jakże złudną, pokrętną i nieprawdziwą. Drogę z "Mirrors" do "Night Sun" uprzykrzały myśli jak bardzo chciałby odejść, coś zmienić, cokolwiek, wyrwać się z rutyny i marazmu, a krótka czerwona sukienka wciąż falowała pod wiatrem przejeżdżających samochodów odsłaniając co jakiś czas wciąż ponętne uda nie ruszone siłą czasu, zupełnie takie same jak piętnaście lat temu, kiedy jako studentka stosunków międzynarodowych Uniwersytetu Bristolskiego poznawała przystojnego i elokwentnego, młodego pisarza. Chciała być dyplomatą, jednak jedyne co pozostało to przesuwać szklanki po wypolerowanym mahoniowym blacie jakimś życiowym nieudacznikom.
Zazwyczaj droga do całodobowego supermarketu zajmowała jej dziesięć minut, ale zależało to od długości myśli, które towarzyszyły jej w conocnej wędrówce, a raczej ich ciężaru. Za mostem skręciła w drugą przecznicę, ciemną, brudną i zagadkową. W kamienicach nigdy nie widziała światła zwiastującego obecność kogoś żywego, czasami jakiś kot lub bezpański pies przebiegł jej drogę pobudzając ciało do reakcji, a zmęczony umysł wyrywając z letargu. Czasem jakiś szum zza kontenerów ze śmieciami był znakiem niepewnego snu, nigdy nie zastanawiała się kto może tam spać, czasami wyobrażenia bywają straszniejsze niż rzeczywistość, więc wolała po prostu iść.

-Dobry wieczór. Pani, sama? Dokąd? To niebezpieczna ulica - Był średniego wzrostu, ubrany w stylową koszulę, na ręce drogi zegarek, jednak najlepsze lata miał już za sobą. Przybliżył się nieco, pewnym krokiem wzbudzającym raczej zaufanie niż obawę.
-Tam gdzie zawsze. Każdego wieczoru.
-Mogę Pani towarzyszyć. Tak piękna kobieta nie powinna chodzić sama.
-Dziękuję. Czas mnie goni.
Zrobił kolejny krok. Ann była już w zasięgu jego oddechu. Choć spodziewała się raczej toksycznych wyziewów metabolitów etanolu, to ostry zapach mentolu przypomniał jej panaceum dziadka na wszystkie dolegliwości, którego kiedyś wypił za dużo.
Silny, niemal stalowy uścisk spoczął na jej barku. Próbowała cofnąć się kilka kroków w tył, lecz jej nie pozwolił.
-Proszę mnie puścić. Spieszy mi się.
-Mnie też. Proszę zdjąć sukienkę.
Zimne ostrze hartowanej stali dotknęło jej subtelnej i wysmukłej szyi, skóra w mgnieniu oka pokryła się kroplami krwistoczerwonej cieczy, po chwili tworząc kaskadę spływającą wzdłuż obojczyka i niknącą w staniku.
***
-Dobr czór.. ciałbym łosić przestwo.
-Dobry wieczór. Komisariat numer dziesięć w Bristolu. Proszę podać imię, nazwisko, miejsce, z którego Pan dzwoni i opisać co się stało.
- Jacob Carpenter, Bristol, zazłem kobte, st naga, mźle, że nie żyje. - Czasami pijacki bełkot pragnie powiedzieć dużo więcej niż jest w stanie. Niezliczona ilość razy, kiedy umysł nie myśli już całkiem racjonalnie, a wargi całkiem racjonalnie nie są w stanie powiedzieć za dużo. Teraz była taka chwila, jedna z wielu, pierwsza z kolejnych.
-Gdzie Pan jest. Proszę podać adres albo opisać.
-Bristol.  Taa.. Bristol.

21.03.2011

Monodram w jednym akcie

Była północ. Pusty kubek po kawie, kilka niedopalonych papierosów, dziesiątki zgnieconych, niezapisanych do końca kartek, ze zdaniami pourywanymi w połowie, co chwilę przypominały Gregowi jak nieudolnym pisarzem może być pracownik prosektorium. Setki maszynopisów, ani jednej wydanej książki. Noce zarwane wymyślaniem coraz to nowych, barwnych historii, których nikt nigdy nie przeczyta, które spłoną, leżąc zakurzone na dnie biurka wypełnionego głuchym stukotem spuchniętych palców w starą maszynę do pisania i przesiąkniętych myślami o tym jak kiedyś sławny i bogaty będzie rozdawał autografy napalonym nastolatkom, na jakimś kiczowatym i nie do końca poważnym wieczorze literatury nowoczesnej.
Nigdy nie potrafił pociągnąć fabuły, choć pomysłów było wiele, to każdy wydawał się taki nienaturalny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu i logiki, że kontynuowanie go wydawało się nie tylko stratą czasu, ale doskonałym, literackim samobójstwem.
-Nie długo wróci żona, teraz już na pewno nic nie napiszę - Ta myśl nie pozwoliła mu skupić się już do końca tego żałosnego wieczoru.

Północ zero siedem. Podszedł do okna wypatrując autobusu lini 607, którym miała przyjechać kobieta, na którą był skazany do końca swojego życia. Okno mieszkania znajdowało się dokładnie na przeciwko przystanku autobusowego, więc miejsce do obserwacji było co najmniej bardzo dobre, czekał na kobietę, którą kochał, kiedyś, ale miał nadzieję, że autobus nigdy nie nadjedzie, a nawet jeśli to nie wysiądzie z niego ukochana. Stał przez chwilę wpatrzony w migocące latarnie co chwila rozświetlające puste i ciemne ulice południowego Bristolu, autobus nadjechał. Jak na gilotynę czekał aż wyłoni się z niego trzydziestopięciolatka z dwoma wielkimi torbami na zakupy, jednak jedyną osobą, która wysiadła był mężczyzna, na oko niezbyt trzeźwy, w białej, rozerwanej na piersiach koszuli, trochę brudnej, ale całkiem szykownej. Zataczając dwa nieziemskiej urody piruety upadł na kolana. Dłonie położył na twarz, próbując jakby ukryć się w nich na zawsze. Ukłon w stronę ziemi stawał się coraz głębszy. Latarnia zgasła.

-Nie, nie, tylko nie teraz. -Zazwyczaj Greg wpadłby w zdenerwowanie, to że jego żona nie wysiadła z tego autobusu oznaczało, że na pewno nie wróci do domu przed wschodem. Żadnych informacji, żadnych telefonów. W tej chwili liczył się tylko ten konający w ciemnościach mężczyzna, który na pewno swoim zachowaniem miał do przekazania coś ważnego. Zabawne, że najważniejsze gesty, to te których nie widzimy, których nie wykonujemy. Najważniejsze słowa, to te, których nie mówimy, ale też te których nie słyszymy. Powód - strach, skrępowanie, niepewność, może powinniśmy zacząć oceniać i osądzać ludzi nie po tym co robią i mówią, ale po tym czego nigdy od nich nie usłyszeliśmy, choć pewnie nie raz chcieli nam to powiedzieć, albo wykonać gest, na który brakło czasu, odwagi i miejsca.

Latarnia rozbłysła na nowo. Pomarańczowe światło oświetliło plecy mężczyzny, który w ciemnościach zdołał przemieścić się o kilka metrów w ciemność. Greg uchylił okno chcąc podsłuchać pijacki bełkot nieznajomego, a później to opisać w swoich nie do końca poważnych opowiadaniach. Nie udało mu się to, choć pojedyncze słowa dopływały do jego uszu, to nie sposób było wyłowić z nich jakiś głębszy sens. Bełkot. Nic więcej. Zawiedziony zamknął okno, lecz nie mógł oderwać wzroku od monodramu na przedmieściach, miał wrażenie, że już kiedyś spotkał tego człowieka. Sylwetka - podobna. Głos - choć przepity, to brzmiący znajomo. Klęczał na asfalcie, dokładnie tam, gdzie pół roku temu pijany kierowca śmiertelnie potrącił matkę z dzieckiem i dotykał miejsc, w których jeszcze niedawno płonęły plami krwi.
Cała ta sytuacja, której był świadkiem kilka miesięcy wcześniej wróciła do niego jak wspomnienie o dobrych czasach, które nigdy się nie wydarzyły. Otworzył archiwalne wydania lokalnej gazety w internecie, by upewnić się, że jego wspomnienie jest realne, że jest czymś więcej niż tylko wytworem wyobraźni, na granicy której balansował prawie każdego wieczoru.
Faktycznie, pod datą 12 kwietnia 2011 roku trafił na artykuł o tytule "Przedświąteczna tragedia na ulicach Bristolu - pijany kierowca śmiertelnie potrąca swoją żonę i córkę"

Zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Greg nawet go nie usłyszał, całkowicie pochłonięty był odtwarzaniem sekwencji ruchów, które miały wtedy miejsce - wstawaniem od biurka, podchodzeniem do okna, odchylaniem flanelowych, bordowo-białych zasłon. Kiedy w końcu wrócił do rzeczywistości, w której znajdowało się jego ciało podbiegł do telefonu.
-Dobry wieczór, śledczy McLean.
-W czym mogę pomóc? - Zapytał nieco zaniepokojony Greg. W pierwszej chwili, na myśl przyszła mu postać pijanego powietrzem mężczyzny, którego obserwował jeszcze kilka chwil wcześniej.
-Potrzebuję kilku informacji o Pana żonie...

18.03.2011

O dwa oddechy za dużo

 Wpatrzony w opróżniającą się szklankę powietrza wzrok nie słyszy nic. Cały gwar miejsca, w którym znajdował się Jacob był nieistniejący i odrealniony. Pochodził jakby z zupełnie innego świata, całkiem obcego i nic nie znaczącego. Zadymiony drink bar w południowym Bristolu był jedynym miejscem w Anglii, w którym cała rzeczywistość zdawała się przestawać istnieć, gdzie czas był tylko strzałką prowadzącą z jednego niebytu w drugi, z jednej zagadki do kolejnej, chwilę obecną omijając szerokim łukiem. Ciszę tego miejsca co jakiś czas przerywały tylko odgłosy przesuwających się szklanek z grubym dnem, pełnych lodu i powietrza oraz zapalniczek rozniecających płomień dla kolejnych papierosów, z których dym miał zastąpić w płucach życiodajny tlen.

-Jeszcze jedna. - Martwym, zwiastującym raczej śmierć niż zwycięstwo głosem poprosił o kolejną szklankę powietrza z lodem, bez cytryny. Te słowa były najczęściej wypowiadanymi przez Jacoba od pół roku. Jeszcze jedna, a później kolejna, kolejna, kolejna, a później poranek, skacowane, porozrzucane po całym, ciasnym hotelowym pokoju nogi, ręce, gdzieś w kącie uszy, zawinięte w plastikową torebkę, aby nie musiały już słyszeć tych samych, powracających każdego wieczora myśli o miejscu, którego nigdy nie miał, o chwilach, których nigdy nie było dane mu przeżyć i o wyrzutach sumienia, których nigdy nie będzie potrafił włożyć do ciemnej, dębowej trumny i zakopać na jakimś przedwojennym cmentarzu pośrodku niczego. Za szafą oczy opatulone szczelnie ciemną tkaniną, przewiązane recepturką, z dala od światła, zdala od okien, luster i zdjęć.
-Jeszcze jedna - Ręka prawie bezwładnie uderzyła w świerzo wypolerowany przez kelnera, mahoniowy blat, te same oczy, które już za niedługo znajdą się w miejscu bez światła, bez czasu i wspomnień, równie martwym wzrokiem co pięć minut temu chciały wymusić na dziwaku za ladą kolejną szklankę pełną powietrza i lodu.
-Przecież bez powietrza nie można żyć.
-Tak samo jak bez wspomnień - odparł dziwak za ladą.
-A co to są wspomnienia?
-A co to jest powietrze?
-Nim oddycham. Jeszcze jedna.

To była już dziesiąta. Nie godzina, szklanka. Dziesiąty oddech przybliżający coraz bardziej do zrozumienia, że igraszki losu są czymś więcej niż tylko ślepymi próbami uzmysłowienia szleńcom, że rzeczywiście nie istnieją, a może jest zupełnie inaczej. On tego nie wiedział. Jeszcze.
-Dobry Wieczór. - Przysiadło się do niego jego lustrzane odbicie.
-Poczekaj, jeszcze jeden oddech - I wychylił szklankę przełykając zawartość na trzy razy, razem z lodem. Szklankę odłożył z powrotem na mahoniowy blat.
-Powinieneś wrócić - Lustrzane odbicie, zdawało się dawać mu całkiem dobrą, logiczną i rozsądną radę.
-Wrócić? Do czego?
-Do domu.
-Do hotelowego, cuchnącego tanim żarciem pokoju?
-Nie, do domu.
W domu, a raczej w czymś co tylko pod względem architektonicznym przypominało dom, nie było już luster, zbił wszystkie. Nie było zdjęć. Spalił. Stał tylko fotel, a przed fotelem telewizor. Kiedy sprzedał meble i wszystkie cenniejsze rzeczy by móc oddychać postanowił przeprowadzić się do hotelu. To miejsce nie było już domem.
Hotel też nim nie był.

Lustrzane odbicie zniknęło rozpływając się w papierosowym dymem i uleciało w niebyt, tak jak odlatywał Jacob, każdego wieczoru w "Mirrors" - drink barze, który stał się jego domem, miejscem, w którym spotykał duchy przeszłości. Stawał z nimi do walki i zawsze przegrywał. Duchy przeszłości nie pozwalały spotykać mu ludzi, nie pozwalały pracować, spełniać się, nawet uprawiać zwierzęcego seksu, który dawał mu kiedyś tyle ukojenia. Duchy dwóch córek i żony nie pozwalały patrzeć wstecz, ani w przyszłość. Choć nie był mordercą, czuł się jak morderca. Oni mogą tylko oddychać.

Wsiadł do nocnego autobusu linii 607, na obrzeża miasta, zobaczyć jeszcze raz miejsce, w którym raz na zawsze pożegnał się z powietrzem, które dawało życie. Na asfalcie wciąż były plamy krwi, w rowie obok odłamki potłuczonego szkła.

15.03.2011

Przez piekło na bosaka

Niedzielne popołudnie zawsze było dla mnie dniem odpoczynku i regeneracji sił, dziś podziwiałem Dantego i jego Boską Komedię, a także rozmawiałem z Platonem. Jednak jak przystało na prawdziwego humanistę odmęty piekielne były o wiele bardziej interesujące i to wcale nie ze względu na znajomych z dzieciństwa - z czasów mroku i ślepoty, ale ze względu na ludzi, którzy się tam znaleźli oraz towarzysza, z którym dane mi było odwiedzić zakamarki piekła mojej chorej wyobraźni w poszukiwaniu czegoś czego jeszcze nie udało mi się poznać.

Najciekawsze było to, że tak naprawdę w przesiąkniętym złą sławą piekle wielu potępieńców i wyrzutków ludzkiej moralności znalazło się niesprawiedliwe, przez pomyłki za ziemskiego życia albo zupełnie przez przypadek, wielu urodziło się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Nie spotkałem tam, ku mojemu rozczarowaniu, największych zbrodniarzy tego świata, nie było Hitlera, nie było Kuby Rozpruwacza, próżno było tam szukać innych seryjnych morderców czy zbrodniarzy przeciwko ludzkości. Wówczas zrozumiałem, że tak naprawdę, wyżej wymienieni byli tylko demonami, a może aż demonami, z mojej perspektywy, nie wiem co gorsze, po zabiciu ciał, zbuntowane i upadłe dusze wciąż pozostały tak blisko ludzi.

Widziałem natomiast rozpaczających żołnierzy, którzy słuchali tylko ludobójczych rozkazów swoich przełożonych, zaślepionych powstańców, którzy mordowali w imię abstrakcyjnych pragnień i nierealnych idei, widziałem złodziejaszków kradnących chleb dla swoich głodnych i wychudzonych dzieci oraz zdradzonych mężów z krwią swoich żon na rękach, żon, które kochali i które, wydawało im się, że i ich kochają. Nie znalazłem tam zła, o których piszą święte księgi, o którym za młodu słuchałem z kościelnej ambony. Znalazłem tam za to wielu nieszczęśliwych ludzi, którzy przez całe życie byli nieświadomie kierowani przez religijnych fanatyków, generałów, przewodniczących, szefów, fałszywych przyjaciół i "kochających" partnerów. Nie było tam ani grama zła, jedynie gęste i słone od łez powietrze. Pomyślałem, że mogłoby to być miejsce w sam raz dla mnie, tutaj mógłbym się spełniać, rozmawiać z duszami i opisywać ich historię, tutaj nigdy nie brakło by mi tematów, a jedynie natchnienia mogłoby brakować, bo która Beatrycze odważyła by się tutaj ze mną zapuszczać - żadna. Pewnie i ja na to bym się nie odważył, gdyby nie Dante.

Zafascynowało nas gdzie możemy znaleźć coś przesiąkniętego złem do szpiku kości, do ostatniej rozgrzanej kropli krwi uderzającej w zmrożone dłonie, skoro nie udało się w dantejskim piekle, udaliśmy się do czyśćca. Siedziało tam kilku starców, grali w karty, pili piwo, rozmawiali o dziewczynach ze świerszczyków i śmiali się tak głośno, tak ohydnie szyderczo, gnuśnie i odstraszająco, że wolałem się nie zbliżać. Całe to miejsce wyglądało jak szynk z dziewiętnastowiecznej bolszewickiej Rosji, drewniane długie ławy, żelazne kufle, brudne śmierdzące kufaje. Jednak ci ludzie mieli w oczach coś co nie pozwoliło mi odejść bez słowa. Okazało się, że ci ludzie znienawidzili siebie, a przez to świat. Siedzieli tam pijacy przez całe życie zabijający swoje pragnienia, którzy nigdy nie znaleźli wystarczająco dużo wódki aby zrozumieć co tak naprawdę dzieje się w ich gnijących od środka duszach, świerszczyki przeglądali seksoholicy, którzy substytutem miłości, bliskości i intymności uczynili dziki, brudny i zwierzęcy seks, byle gdzie, byle z kim, nie musiała być nawet żywa, byle wciąż ciepła. 
Dalej byli tylko ludzie, którzy przesiedzieli na kanapach całe swoje życie, zbyt leniwi żeby z nich kiedykolwiek się podnieść, siedzieli tam dalej, żłopiąc gin z tonikiem i patrząc na grające w karty trupy ludzkich dusz. Kiedyś zastanawiałem się jak wygląda szkielet duszy i czy w ogóle takie coś istnieje. Teraz wiem jak wygląda kościotrup duszy. Siedzi w zadymionym barze, patrzy ślepo w barmana i zamawia kolejnego drinka. Pewnie też go kiedyś widziałeś, choć w gruncie rzeczy nie są, nie byli, oni źli to palące wyrzuty sumienia sprawiały, że stali się bezużyteczni.

Nie znaleźliśmy zła tam gdzie powinno się ono znajdować, więc ostatnim przystankiem, było miejsce gdzie być go nie powinno - raj. Miejsce, które stworzyli sobie ludzie wierząc w nie na Ziemi. Byli oni jednak równie nieszczęśliwi jak ci w piekle. W niebie mało było lądu, większość pokrywał ocean rozczarowań. 
-To pewnie na nim gdzieś tam jest moja bezludna wyspa - pomyślałem, wysyłając szyderczy uśmiech do samego siebie.
 W niebie zła nie znalazłem, Dante też nie, w sumie nie wiele tam było, kilka kwiatów, kilka ławek, na których siedziało kilkoro uśmiechniętych ludzi. Podszedłem do jednej z ławek z bukowego drewna przyozdobionej mosiężnymi kutymi podłokietnikami, trochę niepewnym krokiem, Dante jak zawsze w takich sytuacjach pozostał kilka kroków za mną, twierdził, że ma już dość ludzi i chociaż po śmierci chciałby móc ich nie spotykać, oczywiście ja byłem wyjątkiem.
Siedziała tam para, kobieta i mężczyzna, właściwie chłopak i dziewczyna, na oko rocznik osiem osiem, zdecydowanie zbyt młodzi jak na niebo.
-Jaki jest powód waszego uśmiechu? - Zapytałem, nie wiedząc za cholerę jakiej odpowiedzi mogę się spodziewać.
-A czy pozostało nam coś innego?. -Odpowiedział pytaniem na pytanie  i spojrzał na siedzącą obok, piękną młodą kobietę.
-Szukam zła. - ...chciałem zapytać czy go nie widzieli gdzieś pośród fal roztrzaskujących się o pobliski brzeg oceanu, lecz nie zdążyłem...
-Szukasz zła? Wracaj na Ziemię.

Kiedy otworzyłem oczy, wisząc jak co niedziela pod moją ulubioną kokosową palmą i trawiąc syty świąteczny obiad pewne rozczarowanie zarysowało grymas na mojej twarzy i tylko przez moment chciałem jakoś wyrwać się z bezludnej wyspy, by poznać całe zło tego świata. Na szczęście, tylko przez moment...

13.03.2011

O zyskach i stratach

"Jaki był ten dzień? Co darował? Co wziął? Czy nas wyniósł pod niebo czy zrzucił na dno". Tak jak Kupczyk tak i ja każdego wieczora zadaję te pytania leżąc na swoim hamaku splecionym z palmowych liści i oglądając kolejny zachód słońca na mojej bezludnej wyspie, choć nie oczekuję, że w wypalonym przez blask niezwerbalizowanych myśli mózgu czy w zardzewiałym i połamanym sercu znajdę jakiekolwiek odpowiedzi. Czasem nawet ich nie oczekuję. Bo po co? Czy nie lepiej cały czas patrzeć w stronę morza podziwiając kolejny dzień odchodzący w agonii niewykonanych gestów, wciąż tych odpowiedzi szukać nigdy nie osiągając? Wciąż gonić za prawdą o świecie, o sobie, o rzeczywistości? Czy poznanie wszystkich odpowiedzi krążących gdzieś w głowie, a nawet w odmętach podświadomości ułatwiłoby cokolwiek? Czy cokolwiek by to zmieniło?

Mam cholernie silne przeczucie, że nic. Wielkie nic. N.I.C. byłoby wyryte na pomniku życia jak R.I.P bywa czasami wyryte na pomniku ciała, nad tym pierwszym przecież i tak nikt by nie zapłakał, bo nikt nie wie gdzie jest moja bezludna wyspa, nad drugim zresztą też, no może matka uroniłaby kilka słonych łez.
Więc mój kochany, jedyny czytelniku nie płacz nigdy nad tym, że nie znasz odpowiedzi, bo to ich szukanie jest drogą, znalezienie wcale nie musi okazać się celem, a smak ciszy może okazać się najsłodszym doznaniem w Twoim krótkim i samotnym życiu. Ciszy, która powstaje w Tobie tuż przed zaśnięciem. Pewnie znasz ten stan, kiedy już nie ma pytań, a pragnienie znalezienia odpowiedzi blaknie do najbielszego odcienia bieli, jedyne co możesz robić to działać, choć zawsze wtedy tylko zasypiasz i nie pytasz już czy zyskałeś ostatnie przedśmiertne złudzenie czy straciłeś kolejne marzenie...

 Każdego dnia coś tracimy, każdego coś zyskujemy. Czasami więcej tracimy, czasem więcej zyskujemy, ale najczęściej mrugamy zbyt natarczywie i przez to przed nosem przechodzi nam najważniejsza chwila w życiu, coś co mogłoby odmienić wszystko dookoła i wewnątrz nas, coś co mogło każdy dzień uczynić wyjątkowym. Wtedy nie musielibyśmy już za czymś gonić i o coś walczyć, tracić dni, a zyskiwać złudzenia, jednak znów zbyt wiele czasu straciliśmy na mruganie.

11.03.2011

O posągach i o iskrach.

Nie obchodzi mnie to czy to przeczytasz, nie obchodzi mnie to czy moje słowa wymalują w twojej wyobraźni wielobarwne tęcze i kryształowobłękitne oceany uczuć czy może pozostawią nielekki smrodek zeszłorocznego sera. Nie ważne, choć z drugiej strony to dobrze byłoby mieć chociaż jednego czytelnika, nawet gdyby miała być to jakaś prostytutka na bezludnej wyspie, która nie ma do roboty nic prócz zrywania bananów, zakładając oczywiście, że byłyby tam palmy, ale to też nie ważne.

W sumie nie wiem nawet czy ważna jest prostytucja umysłów, na którą mam zamiar zmarnować dwie godziny mojego czasu, pół Twojego, parę bajtów internetowej przestrzeni, nawet jeśli miałaby ona się znajdować tylko w moim mózgu. Nie ważne, nie ważne, a wszystko zaczęło się dwadzieścia pięć lat temu, kiedy obserwowałem świat z nieco innej perspektywy. Choć czy rzeczywiście była ona "nieco inna"? Czy aż tak dużo się zmieniło, że słowa "nieco inna" możemy zastąpić na "zupełnie inna"? W sumie nie dużo. Padł mur, choć nieco inny stoi nadal, o wiele dłużej, wzrosły ceny, spadły morale, tyjemy przed święcącymi pudłami i wyznajemy miłość na gadu-gadu, czekamy tylko na piątki, nienawidząc poniedziałków, a co święta oglądamy Kevina.

 Nie... w sumie to nie dużo. Szczerze mówiąc, to dwadzieścia pięć lat temu miałem wrażenie, że świat będzie wyglądał zupełnie inaczej... Tfu... że ludzie będą zupełnie inni. Zamiast naturalnego rozwoju zostali zaserwowani nam jak na tacy w sosie własnym emocjonalni terminatorzy, hedonistyczni pół-ludzie, pół-bogowie, a każdy młody bóg ma swoje małe kurewstwo. Mógłbym zapytać retorycznie, jak Krajewski - gdzie się podziały tamte prywatki? Zamiast tego pytam prawie codziennie w jakim łóżku zakończymy ten nędzny dzień, gdzie naciśniemy magiczny przycisk Power-Off, aby wyłączyć absurdalny lęk przed absurdem istnienia. Zamiast umiejętności obcowania z niezwykłością postmodernistyczny, wirtualny świat wstrzyknął nam do krwi nieumiejętność owych niezwykłości nawet dostrzeżenia. Na to już nie ma lekarstwa, nie ma antidotum, to jak wirus dwudziestego pierwszego wieku, który stał się częścią nas samych, naszego DNA, odtąd będzie przekazywany kolejnym pokoleniom, wraz ze spermą, wraz ze łzami, powodując dalsze gnicie naszych szepczących serc w transcendentalnym nie-realizmie połączonym z brakiem realizmu życiowego.

 Kiedyś potrafiliśmy kochać, dziś potrafimy jedynie uprawiać seks, kiedyś potrafiliśmy być szczęśliwi z błahych powodów, dzisiaj błahe powody kończą się krwią spływającą po nadgarstkach, które przez całe życie byłe spętane kajdanami śmiesznych norm, zakazów, nakazów i praw w sprawach beznadziejnie nieistotnych i ich braku na płaszczyznach najważniejszych. Kiedyś to my tworzyliśmy normy, dzisiaj to normy tworzą nas, każą nie kupować bananów o zakrzywieniu mniejszym niż dwadzieścia pięć procent, ale pozwalają wydłubywać ludzi z macic ich matek, każą sprzątać w parkach po swoich czworonożnych przyjaciołach, ale nie pozwalają ludziom przeżyć życia tak jakby tego chcieli. W zasadzie ostatnie słowa można by wymazać, przecież nawet nikt by tego nie zauważył, już od dawna nie wiemy czego byśmy chcieli, chcemy bawić się Boga, nie potrafiąc co niedzielę poskładać swoich skacowanych rąk i nóg w jedną część, chcemy rządzić całym światem, a nie potrafimy poukładać swoich relacji z bliskim, chcemy dawać życie i je odbierać, a nie potrafimy przyznać się przed sobą samym do miłości.

 Mógłbym zapytać czy dwadzieścia pięć lat temu było inaczej, nie wiem. Wtedy perspektywa była inna, znacznie szersza, okoliczności były inne, a nieżycie było prostsze, byłem jedynie możliwością, jedną z wielu, jedną z milionów. Możliwości mają tę jedyną przewagę nad realnymi ludźmi, że łatwo je transformować, łatwo w nich rzeźbić, ludzie to tylko posągi, a gdy chce się je poprawić to lecą iskry.
O tym będzie ten pseudoblog, o posągach i o iskrach.