11.03.2011

O posągach i o iskrach.

Nie obchodzi mnie to czy to przeczytasz, nie obchodzi mnie to czy moje słowa wymalują w twojej wyobraźni wielobarwne tęcze i kryształowobłękitne oceany uczuć czy może pozostawią nielekki smrodek zeszłorocznego sera. Nie ważne, choć z drugiej strony to dobrze byłoby mieć chociaż jednego czytelnika, nawet gdyby miała być to jakaś prostytutka na bezludnej wyspie, która nie ma do roboty nic prócz zrywania bananów, zakładając oczywiście, że byłyby tam palmy, ale to też nie ważne.

W sumie nie wiem nawet czy ważna jest prostytucja umysłów, na którą mam zamiar zmarnować dwie godziny mojego czasu, pół Twojego, parę bajtów internetowej przestrzeni, nawet jeśli miałaby ona się znajdować tylko w moim mózgu. Nie ważne, nie ważne, a wszystko zaczęło się dwadzieścia pięć lat temu, kiedy obserwowałem świat z nieco innej perspektywy. Choć czy rzeczywiście była ona "nieco inna"? Czy aż tak dużo się zmieniło, że słowa "nieco inna" możemy zastąpić na "zupełnie inna"? W sumie nie dużo. Padł mur, choć nieco inny stoi nadal, o wiele dłużej, wzrosły ceny, spadły morale, tyjemy przed święcącymi pudłami i wyznajemy miłość na gadu-gadu, czekamy tylko na piątki, nienawidząc poniedziałków, a co święta oglądamy Kevina.

 Nie... w sumie to nie dużo. Szczerze mówiąc, to dwadzieścia pięć lat temu miałem wrażenie, że świat będzie wyglądał zupełnie inaczej... Tfu... że ludzie będą zupełnie inni. Zamiast naturalnego rozwoju zostali zaserwowani nam jak na tacy w sosie własnym emocjonalni terminatorzy, hedonistyczni pół-ludzie, pół-bogowie, a każdy młody bóg ma swoje małe kurewstwo. Mógłbym zapytać retorycznie, jak Krajewski - gdzie się podziały tamte prywatki? Zamiast tego pytam prawie codziennie w jakim łóżku zakończymy ten nędzny dzień, gdzie naciśniemy magiczny przycisk Power-Off, aby wyłączyć absurdalny lęk przed absurdem istnienia. Zamiast umiejętności obcowania z niezwykłością postmodernistyczny, wirtualny świat wstrzyknął nam do krwi nieumiejętność owych niezwykłości nawet dostrzeżenia. Na to już nie ma lekarstwa, nie ma antidotum, to jak wirus dwudziestego pierwszego wieku, który stał się częścią nas samych, naszego DNA, odtąd będzie przekazywany kolejnym pokoleniom, wraz ze spermą, wraz ze łzami, powodując dalsze gnicie naszych szepczących serc w transcendentalnym nie-realizmie połączonym z brakiem realizmu życiowego.

 Kiedyś potrafiliśmy kochać, dziś potrafimy jedynie uprawiać seks, kiedyś potrafiliśmy być szczęśliwi z błahych powodów, dzisiaj błahe powody kończą się krwią spływającą po nadgarstkach, które przez całe życie byłe spętane kajdanami śmiesznych norm, zakazów, nakazów i praw w sprawach beznadziejnie nieistotnych i ich braku na płaszczyznach najważniejszych. Kiedyś to my tworzyliśmy normy, dzisiaj to normy tworzą nas, każą nie kupować bananów o zakrzywieniu mniejszym niż dwadzieścia pięć procent, ale pozwalają wydłubywać ludzi z macic ich matek, każą sprzątać w parkach po swoich czworonożnych przyjaciołach, ale nie pozwalają ludziom przeżyć życia tak jakby tego chcieli. W zasadzie ostatnie słowa można by wymazać, przecież nawet nikt by tego nie zauważył, już od dawna nie wiemy czego byśmy chcieli, chcemy bawić się Boga, nie potrafiąc co niedzielę poskładać swoich skacowanych rąk i nóg w jedną część, chcemy rządzić całym światem, a nie potrafimy poukładać swoich relacji z bliskim, chcemy dawać życie i je odbierać, a nie potrafimy przyznać się przed sobą samym do miłości.

 Mógłbym zapytać czy dwadzieścia pięć lat temu było inaczej, nie wiem. Wtedy perspektywa była inna, znacznie szersza, okoliczności były inne, a nieżycie było prostsze, byłem jedynie możliwością, jedną z wielu, jedną z milionów. Możliwości mają tę jedyną przewagę nad realnymi ludźmi, że łatwo je transformować, łatwo w nich rzeźbić, ludzie to tylko posągi, a gdy chce się je poprawić to lecą iskry.
O tym będzie ten pseudoblog, o posągach i o iskrach.

1 komentarz:

  1. Nie pisz dla ludzi, pisz dla siebie. Czasem warto być na bezludnej wyspie, z której możemy wrócić kiedy się chce.

    OdpowiedzUsuń