Gasną latarnie. Nie jest już późno, jest już wcześnie. Nowy dzień rozciąga mięśnie. Czterdzieści osiem godzin temu wyglądał on trochę inaczej, byłem młodszy o kilka tygodni, też była sobota, chyba nawet podobna godzina, a może było troszkę wcześniej. Siedziałem dokładnie w tym samym miejscu gdzie siedzę teraz i tak jak wtedy, tak i dziś śpiewające za oknem ranne ptaszki przyprawiały mnie o wściekłość. Nie ruszę się stąd jeszcze przez najbliżej pięć godzin, co będzie trwało dłużej niż pięć dni. I tak samo jak rok temu wsiądę w ten sam autobus linii 173 i pojadę tam gdzie bywam codziennie od trzech lat. Mógłbyś powiedzieć, że to monotonne, no cóż, myślę tak samo, może dzisiaj pojadę tramwajem, oczywiście bez biletu, żeby przez wzrastającą z sekundy na sekundę niepewność przedłużyć bezczynne gapienie się w szyby ze stu dwudziestu czterech do dwustu oddechów, albo zrobię coś inaczej, pójdę piechotą, po drodze patrząc w oczy gołębi wmawiając sobie, że są dużo głupsze ode mnie, nawet jeśli czasami sam w to wątpię.
Piętnaście lat temu wydawało mi się, że dni są jak miesiące, miesiące jak tysiąclecia. Myślałem wtedy, że kiedy będę w wieku, w którym jestem obecnie wszystko będzie wyglądało inaczej. Co do tego się nie pomyliłem, ale za to we wszystkim innym już tak. Teraz dni są jak godziny, lata jak tygodnie, na szczęście tysiąclecia wciąż jeszcze są tysiącleciami. A ja głupi jak gołąb myślałem, że będę miał deskorolkę jak Marty Mc Fly i pełne kieszenie dobrych pomysłów, i maszynę do pisania z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś efekciarską klawiaturę HP Mini, na której piszę się tak jakbym nie w klawisze uderzał, a w sflaczały tyłek mojej nauczycielki od polskiego, zamiast tego mam siwe włosy jak ten doktorek, Emmett Brown, choć w lustrze pewnie szybciej zobaczę łysinę niż siwiznę.
Choć sekunda po sekundzie film mojego życia przewija się przed przekrwionymi oczyma, serwując coraz to nowe sceny, pełne aktorskich trików, niedopowiedzianych słów, niewypowiedzianych myśli, wiary już reżyser świata we mnie nie zawiesi, ten efekt już na mnie nie działa. Łapię kadr po kadrze, wycinam, taką ciężką gilotyną do papieru, bo nożyczkami byłoby przecież zbyt prosto, oprawiam w ramkę, ewentualnie gdzieniegdzie, czerwonym, czasoodpornym flamastrem dorysowuję uśmiechy, żeby wszystko wyglądało jeszcze mniej naturalnie i wkładam do klasera, który w całości przejrzę chyba dopiero wtedy, gdy kryształowa i nieskazitelna przybędzie ukołysać mnie do wiecznego snu, albo wieszam na ścianie mojego plastelinowego domu w plastelinowym świecie, po którym mam zwyczaj przechadzać się kiedy nikt nie patrzy.
Nie mogę już dłużej siedzieć w tym miejscu, właśnie dlatego, że nie wiem dlaczego i wcale nie mówię o miejscu, jeśli drogi inteligentny i domyślny czytelniku jeszcze nie raczyłeś zauważyć. Idę zaparzyć herbatę, wezmę tą najstarszą, najlepiej przeterminowaną, bo kosztuje mniej, a różnica w smaku żadna. Idę zaparzyć herbatę i dalej igrać z czasem. Wrócę jak zauważysz jak szybko spierdala.