Tego wieczora praca w zagłębiu zepsutych i pijanych marionetek, którymi wciąż za sznurki porusza wolna niewola, dłużyła się Ann niesamowicie. Od kiedy tylko pamięta "Mirrors" było jak szambo - przy barze niedołężni, młodzi, upici życiem zalotnicy, przed których wzrokiem nie potrafiłaby się ukryć nawet w piekle, a może przede wszystkim tam, w głębi tego cuchnącego przepoconymi koszulami i zgniłymi mózgami miejsca, na wciąż wygodnych, choć wyglądających jak wypoczynek jakiegoś kloszarda spod supermarketu kanapach starcy z powiekami do pasa i brodami do kolan w otoczeniu kobiet o obyczajach lżejszych niż Marguerite Gautier na próżno szukających tu swojego Duvalla.
La Traviata trwała całymi nocami, choć żadnego zauważalnego skutku nigdy nie przynosiła, one wychodziły zniesmaczone i zawiedzione, oni jak młodzi bogowie nie wiedzący co to strach, ból i cierpienie z jedynie lekkim niedosytem, że spotkane kobiety nie były damami lecz zwykłymi dziwkami.
-Jeszcze tylko zakupy i mogę wracać do domu - Choć wcale tego nie chciała, po co wracać do mieszkania, do pracownika prosektorium - niedoszłego pisarza, do zakurzonych parapetów, zakurzonych mebli, zakurzonych poranków w zimnym jak kostnica łóżku. Nie było warto, ale przecież przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, jakże złudną, pokrętną i nieprawdziwą. Drogę z "Mirrors" do "Night Sun" uprzykrzały myśli jak bardzo chciałby odejść, coś zmienić, cokolwiek, wyrwać się z rutyny i marazmu, a krótka czerwona sukienka wciąż falowała pod wiatrem przejeżdżających samochodów odsłaniając co jakiś czas wciąż ponętne uda nie ruszone siłą czasu, zupełnie takie same jak piętnaście lat temu, kiedy jako studentka stosunków międzynarodowych Uniwersytetu Bristolskiego poznawała przystojnego i elokwentnego, młodego pisarza. Chciała być dyplomatą, jednak jedyne co pozostało to przesuwać szklanki po wypolerowanym mahoniowym blacie jakimś życiowym nieudacznikom.
Zazwyczaj droga do całodobowego supermarketu zajmowała jej dziesięć minut, ale zależało to od długości myśli, które towarzyszyły jej w conocnej wędrówce, a raczej ich ciężaru. Za mostem skręciła w drugą przecznicę, ciemną, brudną i zagadkową. W kamienicach nigdy nie widziała światła zwiastującego obecność kogoś żywego, czasami jakiś kot lub bezpański pies przebiegł jej drogę pobudzając ciało do reakcji, a zmęczony umysł wyrywając z letargu. Czasem jakiś szum zza kontenerów ze śmieciami był znakiem niepewnego snu, nigdy nie zastanawiała się kto może tam spać, czasami wyobrażenia bywają straszniejsze niż rzeczywistość, więc wolała po prostu iść.
-Dobry wieczór. Pani, sama? Dokąd? To niebezpieczna ulica - Był średniego wzrostu, ubrany w stylową koszulę, na ręce drogi zegarek, jednak najlepsze lata miał już za sobą. Przybliżył się nieco, pewnym krokiem wzbudzającym raczej zaufanie niż obawę.
-Tam gdzie zawsze. Każdego wieczoru.
-Mogę Pani towarzyszyć. Tak piękna kobieta nie powinna chodzić sama.
-Dziękuję. Czas mnie goni.
Zrobił kolejny krok. Ann była już w zasięgu jego oddechu. Choć spodziewała się raczej toksycznych wyziewów metabolitów etanolu, to ostry zapach mentolu przypomniał jej panaceum dziadka na wszystkie dolegliwości, którego kiedyś wypił za dużo.
Silny, niemal stalowy uścisk spoczął na jej barku. Próbowała cofnąć się kilka kroków w tył, lecz jej nie pozwolił.
-Proszę mnie puścić. Spieszy mi się.
-Mnie też. Proszę zdjąć sukienkę.
Zimne ostrze hartowanej stali dotknęło jej subtelnej i wysmukłej szyi, skóra w mgnieniu oka pokryła się kroplami krwistoczerwonej cieczy, po chwili tworząc kaskadę spływającą wzdłuż obojczyka i niknącą w staniku.
***
-Dobr czór.. ciałbym łosić przestwo.
-Dobry wieczór. Komisariat numer dziesięć w Bristolu. Proszę podać imię, nazwisko, miejsce, z którego Pan dzwoni i opisać co się stało.
- Jacob Carpenter, Bristol, zazłem kobte, st naga, mźle, że nie żyje. - Czasami pijacki bełkot pragnie powiedzieć dużo więcej niż jest w stanie. Niezliczona ilość razy, kiedy umysł nie myśli już całkiem racjonalnie, a wargi całkiem racjonalnie nie są w stanie powiedzieć za dużo. Teraz była taka chwila, jedna z wielu, pierwsza z kolejnych.
-Gdzie Pan jest. Proszę podać adres albo opisać.
-Bristol. Taa.. Bristol.
27.03.2011
21.03.2011
Monodram w jednym akcie
Była północ. Pusty kubek po kawie, kilka niedopalonych papierosów, dziesiątki zgnieconych, niezapisanych do końca kartek, ze zdaniami pourywanymi w połowie, co chwilę przypominały Gregowi jak nieudolnym pisarzem może być pracownik prosektorium. Setki maszynopisów, ani jednej wydanej książki. Noce zarwane wymyślaniem coraz to nowych, barwnych historii, których nikt nigdy nie przeczyta, które spłoną, leżąc zakurzone na dnie biurka wypełnionego głuchym stukotem spuchniętych palców w starą maszynę do pisania i przesiąkniętych myślami o tym jak kiedyś sławny i bogaty będzie rozdawał autografy napalonym nastolatkom, na jakimś kiczowatym i nie do końca poważnym wieczorze literatury nowoczesnej.
Nigdy nie potrafił pociągnąć fabuły, choć pomysłów było wiele, to każdy wydawał się taki nienaturalny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu i logiki, że kontynuowanie go wydawało się nie tylko stratą czasu, ale doskonałym, literackim samobójstwem.
-Nie długo wróci żona, teraz już na pewno nic nie napiszę - Ta myśl nie pozwoliła mu skupić się już do końca tego żałosnego wieczoru.
Północ zero siedem. Podszedł do okna wypatrując autobusu lini 607, którym miała przyjechać kobieta, na którą był skazany do końca swojego życia. Okno mieszkania znajdowało się dokładnie na przeciwko przystanku autobusowego, więc miejsce do obserwacji było co najmniej bardzo dobre, czekał na kobietę, którą kochał, kiedyś, ale miał nadzieję, że autobus nigdy nie nadjedzie, a nawet jeśli to nie wysiądzie z niego ukochana. Stał przez chwilę wpatrzony w migocące latarnie co chwila rozświetlające puste i ciemne ulice południowego Bristolu, autobus nadjechał. Jak na gilotynę czekał aż wyłoni się z niego trzydziestopięciolatka z dwoma wielkimi torbami na zakupy, jednak jedyną osobą, która wysiadła był mężczyzna, na oko niezbyt trzeźwy, w białej, rozerwanej na piersiach koszuli, trochę brudnej, ale całkiem szykownej. Zataczając dwa nieziemskiej urody piruety upadł na kolana. Dłonie położył na twarz, próbując jakby ukryć się w nich na zawsze. Ukłon w stronę ziemi stawał się coraz głębszy. Latarnia zgasła.
-Nie, nie, tylko nie teraz. -Zazwyczaj Greg wpadłby w zdenerwowanie, to że jego żona nie wysiadła z tego autobusu oznaczało, że na pewno nie wróci do domu przed wschodem. Żadnych informacji, żadnych telefonów. W tej chwili liczył się tylko ten konający w ciemnościach mężczyzna, który na pewno swoim zachowaniem miał do przekazania coś ważnego. Zabawne, że najważniejsze gesty, to te których nie widzimy, których nie wykonujemy. Najważniejsze słowa, to te, których nie mówimy, ale też te których nie słyszymy. Powód - strach, skrępowanie, niepewność, może powinniśmy zacząć oceniać i osądzać ludzi nie po tym co robią i mówią, ale po tym czego nigdy od nich nie usłyszeliśmy, choć pewnie nie raz chcieli nam to powiedzieć, albo wykonać gest, na który brakło czasu, odwagi i miejsca.
Latarnia rozbłysła na nowo. Pomarańczowe światło oświetliło plecy mężczyzny, który w ciemnościach zdołał przemieścić się o kilka metrów w ciemność. Greg uchylił okno chcąc podsłuchać pijacki bełkot nieznajomego, a później to opisać w swoich nie do końca poważnych opowiadaniach. Nie udało mu się to, choć pojedyncze słowa dopływały do jego uszu, to nie sposób było wyłowić z nich jakiś głębszy sens. Bełkot. Nic więcej. Zawiedziony zamknął okno, lecz nie mógł oderwać wzroku od monodramu na przedmieściach, miał wrażenie, że już kiedyś spotkał tego człowieka. Sylwetka - podobna. Głos - choć przepity, to brzmiący znajomo. Klęczał na asfalcie, dokładnie tam, gdzie pół roku temu pijany kierowca śmiertelnie potrącił matkę z dzieckiem i dotykał miejsc, w których jeszcze niedawno płonęły plami krwi.
Cała ta sytuacja, której był świadkiem kilka miesięcy wcześniej wróciła do niego jak wspomnienie o dobrych czasach, które nigdy się nie wydarzyły. Otworzył archiwalne wydania lokalnej gazety w internecie, by upewnić się, że jego wspomnienie jest realne, że jest czymś więcej niż tylko wytworem wyobraźni, na granicy której balansował prawie każdego wieczoru.
Faktycznie, pod datą 12 kwietnia 2011 roku trafił na artykuł o tytule "Przedświąteczna tragedia na ulicach Bristolu - pijany kierowca śmiertelnie potrąca swoją żonę i córkę"
Zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Greg nawet go nie usłyszał, całkowicie pochłonięty był odtwarzaniem sekwencji ruchów, które miały wtedy miejsce - wstawaniem od biurka, podchodzeniem do okna, odchylaniem flanelowych, bordowo-białych zasłon. Kiedy w końcu wrócił do rzeczywistości, w której znajdowało się jego ciało podbiegł do telefonu.
-Dobry wieczór, śledczy McLean.
-W czym mogę pomóc? - Zapytał nieco zaniepokojony Greg. W pierwszej chwili, na myśl przyszła mu postać pijanego powietrzem mężczyzny, którego obserwował jeszcze kilka chwil wcześniej.
-Potrzebuję kilku informacji o Pana żonie...
Nigdy nie potrafił pociągnąć fabuły, choć pomysłów było wiele, to każdy wydawał się taki nienaturalny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu i logiki, że kontynuowanie go wydawało się nie tylko stratą czasu, ale doskonałym, literackim samobójstwem.
-Nie długo wróci żona, teraz już na pewno nic nie napiszę - Ta myśl nie pozwoliła mu skupić się już do końca tego żałosnego wieczoru.
Północ zero siedem. Podszedł do okna wypatrując autobusu lini 607, którym miała przyjechać kobieta, na którą był skazany do końca swojego życia. Okno mieszkania znajdowało się dokładnie na przeciwko przystanku autobusowego, więc miejsce do obserwacji było co najmniej bardzo dobre, czekał na kobietę, którą kochał, kiedyś, ale miał nadzieję, że autobus nigdy nie nadjedzie, a nawet jeśli to nie wysiądzie z niego ukochana. Stał przez chwilę wpatrzony w migocące latarnie co chwila rozświetlające puste i ciemne ulice południowego Bristolu, autobus nadjechał. Jak na gilotynę czekał aż wyłoni się z niego trzydziestopięciolatka z dwoma wielkimi torbami na zakupy, jednak jedyną osobą, która wysiadła był mężczyzna, na oko niezbyt trzeźwy, w białej, rozerwanej na piersiach koszuli, trochę brudnej, ale całkiem szykownej. Zataczając dwa nieziemskiej urody piruety upadł na kolana. Dłonie położył na twarz, próbując jakby ukryć się w nich na zawsze. Ukłon w stronę ziemi stawał się coraz głębszy. Latarnia zgasła.
-Nie, nie, tylko nie teraz. -Zazwyczaj Greg wpadłby w zdenerwowanie, to że jego żona nie wysiadła z tego autobusu oznaczało, że na pewno nie wróci do domu przed wschodem. Żadnych informacji, żadnych telefonów. W tej chwili liczył się tylko ten konający w ciemnościach mężczyzna, który na pewno swoim zachowaniem miał do przekazania coś ważnego. Zabawne, że najważniejsze gesty, to te których nie widzimy, których nie wykonujemy. Najważniejsze słowa, to te, których nie mówimy, ale też te których nie słyszymy. Powód - strach, skrępowanie, niepewność, może powinniśmy zacząć oceniać i osądzać ludzi nie po tym co robią i mówią, ale po tym czego nigdy od nich nie usłyszeliśmy, choć pewnie nie raz chcieli nam to powiedzieć, albo wykonać gest, na który brakło czasu, odwagi i miejsca.
Latarnia rozbłysła na nowo. Pomarańczowe światło oświetliło plecy mężczyzny, który w ciemnościach zdołał przemieścić się o kilka metrów w ciemność. Greg uchylił okno chcąc podsłuchać pijacki bełkot nieznajomego, a później to opisać w swoich nie do końca poważnych opowiadaniach. Nie udało mu się to, choć pojedyncze słowa dopływały do jego uszu, to nie sposób było wyłowić z nich jakiś głębszy sens. Bełkot. Nic więcej. Zawiedziony zamknął okno, lecz nie mógł oderwać wzroku od monodramu na przedmieściach, miał wrażenie, że już kiedyś spotkał tego człowieka. Sylwetka - podobna. Głos - choć przepity, to brzmiący znajomo. Klęczał na asfalcie, dokładnie tam, gdzie pół roku temu pijany kierowca śmiertelnie potrącił matkę z dzieckiem i dotykał miejsc, w których jeszcze niedawno płonęły plami krwi.
Cała ta sytuacja, której był świadkiem kilka miesięcy wcześniej wróciła do niego jak wspomnienie o dobrych czasach, które nigdy się nie wydarzyły. Otworzył archiwalne wydania lokalnej gazety w internecie, by upewnić się, że jego wspomnienie jest realne, że jest czymś więcej niż tylko wytworem wyobraźni, na granicy której balansował prawie każdego wieczoru.
Faktycznie, pod datą 12 kwietnia 2011 roku trafił na artykuł o tytule "Przedświąteczna tragedia na ulicach Bristolu - pijany kierowca śmiertelnie potrąca swoją żonę i córkę"
Zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Greg nawet go nie usłyszał, całkowicie pochłonięty był odtwarzaniem sekwencji ruchów, które miały wtedy miejsce - wstawaniem od biurka, podchodzeniem do okna, odchylaniem flanelowych, bordowo-białych zasłon. Kiedy w końcu wrócił do rzeczywistości, w której znajdowało się jego ciało podbiegł do telefonu.
-Dobry wieczór, śledczy McLean.
-W czym mogę pomóc? - Zapytał nieco zaniepokojony Greg. W pierwszej chwili, na myśl przyszła mu postać pijanego powietrzem mężczyzny, którego obserwował jeszcze kilka chwil wcześniej.
-Potrzebuję kilku informacji o Pana żonie...
18.03.2011
O dwa oddechy za dużo
Wpatrzony w opróżniającą się szklankę powietrza wzrok nie słyszy nic. Cały gwar miejsca, w którym znajdował się Jacob był nieistniejący i odrealniony. Pochodził jakby z zupełnie innego świata, całkiem obcego i nic nie znaczącego. Zadymiony drink bar w południowym Bristolu był jedynym miejscem w Anglii, w którym cała rzeczywistość zdawała się przestawać istnieć, gdzie czas był tylko strzałką prowadzącą z jednego niebytu w drugi, z jednej zagadki do kolejnej, chwilę obecną omijając szerokim łukiem. Ciszę tego miejsca co jakiś czas przerywały tylko odgłosy przesuwających się szklanek z grubym dnem, pełnych lodu i powietrza oraz zapalniczek rozniecających płomień dla kolejnych papierosów, z których dym miał zastąpić w płucach życiodajny tlen.
-Jeszcze jedna. - Martwym, zwiastującym raczej śmierć niż zwycięstwo głosem poprosił o kolejną szklankę powietrza z lodem, bez cytryny. Te słowa były najczęściej wypowiadanymi przez Jacoba od pół roku. Jeszcze jedna, a później kolejna, kolejna, kolejna, a później poranek, skacowane, porozrzucane po całym, ciasnym hotelowym pokoju nogi, ręce, gdzieś w kącie uszy, zawinięte w plastikową torebkę, aby nie musiały już słyszeć tych samych, powracających każdego wieczora myśli o miejscu, którego nigdy nie miał, o chwilach, których nigdy nie było dane mu przeżyć i o wyrzutach sumienia, których nigdy nie będzie potrafił włożyć do ciemnej, dębowej trumny i zakopać na jakimś przedwojennym cmentarzu pośrodku niczego. Za szafą oczy opatulone szczelnie ciemną tkaniną, przewiązane recepturką, z dala od światła, zdala od okien, luster i zdjęć.
-Jeszcze jedna - Ręka prawie bezwładnie uderzyła w świerzo wypolerowany przez kelnera, mahoniowy blat, te same oczy, które już za niedługo znajdą się w miejscu bez światła, bez czasu i wspomnień, równie martwym wzrokiem co pięć minut temu chciały wymusić na dziwaku za ladą kolejną szklankę pełną powietrza i lodu.
-Przecież bez powietrza nie można żyć.
-Tak samo jak bez wspomnień - odparł dziwak za ladą.
-A co to są wspomnienia?
-A co to jest powietrze?
-Nim oddycham. Jeszcze jedna.
To była już dziesiąta. Nie godzina, szklanka. Dziesiąty oddech przybliżający coraz bardziej do zrozumienia, że igraszki losu są czymś więcej niż tylko ślepymi próbami uzmysłowienia szleńcom, że rzeczywiście nie istnieją, a może jest zupełnie inaczej. On tego nie wiedział. Jeszcze.
-Dobry Wieczór. - Przysiadło się do niego jego lustrzane odbicie.
-Poczekaj, jeszcze jeden oddech - I wychylił szklankę przełykając zawartość na trzy razy, razem z lodem. Szklankę odłożył z powrotem na mahoniowy blat.
-Powinieneś wrócić - Lustrzane odbicie, zdawało się dawać mu całkiem dobrą, logiczną i rozsądną radę.
-Wrócić? Do czego?
-Do domu.
-Do hotelowego, cuchnącego tanim żarciem pokoju?
-Nie, do domu.
W domu, a raczej w czymś co tylko pod względem architektonicznym przypominało dom, nie było już luster, zbił wszystkie. Nie było zdjęć. Spalił. Stał tylko fotel, a przed fotelem telewizor. Kiedy sprzedał meble i wszystkie cenniejsze rzeczy by móc oddychać postanowił przeprowadzić się do hotelu. To miejsce nie było już domem.
Hotel też nim nie był.
Lustrzane odbicie zniknęło rozpływając się w papierosowym dymem i uleciało w niebyt, tak jak odlatywał Jacob, każdego wieczoru w "Mirrors" - drink barze, który stał się jego domem, miejscem, w którym spotykał duchy przeszłości. Stawał z nimi do walki i zawsze przegrywał. Duchy przeszłości nie pozwalały spotykać mu ludzi, nie pozwalały pracować, spełniać się, nawet uprawiać zwierzęcego seksu, który dawał mu kiedyś tyle ukojenia. Duchy dwóch córek i żony nie pozwalały patrzeć wstecz, ani w przyszłość. Choć nie był mordercą, czuł się jak morderca. Oni mogą tylko oddychać.
Wsiadł do nocnego autobusu linii 607, na obrzeża miasta, zobaczyć jeszcze raz miejsce, w którym raz na zawsze pożegnał się z powietrzem, które dawało życie. Na asfalcie wciąż były plamy krwi, w rowie obok odłamki potłuczonego szkła.
-Jeszcze jedna. - Martwym, zwiastującym raczej śmierć niż zwycięstwo głosem poprosił o kolejną szklankę powietrza z lodem, bez cytryny. Te słowa były najczęściej wypowiadanymi przez Jacoba od pół roku. Jeszcze jedna, a później kolejna, kolejna, kolejna, a później poranek, skacowane, porozrzucane po całym, ciasnym hotelowym pokoju nogi, ręce, gdzieś w kącie uszy, zawinięte w plastikową torebkę, aby nie musiały już słyszeć tych samych, powracających każdego wieczora myśli o miejscu, którego nigdy nie miał, o chwilach, których nigdy nie było dane mu przeżyć i o wyrzutach sumienia, których nigdy nie będzie potrafił włożyć do ciemnej, dębowej trumny i zakopać na jakimś przedwojennym cmentarzu pośrodku niczego. Za szafą oczy opatulone szczelnie ciemną tkaniną, przewiązane recepturką, z dala od światła, zdala od okien, luster i zdjęć.
-Jeszcze jedna - Ręka prawie bezwładnie uderzyła w świerzo wypolerowany przez kelnera, mahoniowy blat, te same oczy, które już za niedługo znajdą się w miejscu bez światła, bez czasu i wspomnień, równie martwym wzrokiem co pięć minut temu chciały wymusić na dziwaku za ladą kolejną szklankę pełną powietrza i lodu.
-Przecież bez powietrza nie można żyć.
-Tak samo jak bez wspomnień - odparł dziwak za ladą.
-A co to są wspomnienia?
-A co to jest powietrze?
-Nim oddycham. Jeszcze jedna.
To była już dziesiąta. Nie godzina, szklanka. Dziesiąty oddech przybliżający coraz bardziej do zrozumienia, że igraszki losu są czymś więcej niż tylko ślepymi próbami uzmysłowienia szleńcom, że rzeczywiście nie istnieją, a może jest zupełnie inaczej. On tego nie wiedział. Jeszcze.
-Dobry Wieczór. - Przysiadło się do niego jego lustrzane odbicie.
-Poczekaj, jeszcze jeden oddech - I wychylił szklankę przełykając zawartość na trzy razy, razem z lodem. Szklankę odłożył z powrotem na mahoniowy blat.
-Powinieneś wrócić - Lustrzane odbicie, zdawało się dawać mu całkiem dobrą, logiczną i rozsądną radę.
-Wrócić? Do czego?
-Do domu.
-Do hotelowego, cuchnącego tanim żarciem pokoju?
-Nie, do domu.
W domu, a raczej w czymś co tylko pod względem architektonicznym przypominało dom, nie było już luster, zbił wszystkie. Nie było zdjęć. Spalił. Stał tylko fotel, a przed fotelem telewizor. Kiedy sprzedał meble i wszystkie cenniejsze rzeczy by móc oddychać postanowił przeprowadzić się do hotelu. To miejsce nie było już domem.
Hotel też nim nie był.
Lustrzane odbicie zniknęło rozpływając się w papierosowym dymem i uleciało w niebyt, tak jak odlatywał Jacob, każdego wieczoru w "Mirrors" - drink barze, który stał się jego domem, miejscem, w którym spotykał duchy przeszłości. Stawał z nimi do walki i zawsze przegrywał. Duchy przeszłości nie pozwalały spotykać mu ludzi, nie pozwalały pracować, spełniać się, nawet uprawiać zwierzęcego seksu, który dawał mu kiedyś tyle ukojenia. Duchy dwóch córek i żony nie pozwalały patrzeć wstecz, ani w przyszłość. Choć nie był mordercą, czuł się jak morderca. Oni mogą tylko oddychać.
Wsiadł do nocnego autobusu linii 607, na obrzeża miasta, zobaczyć jeszcze raz miejsce, w którym raz na zawsze pożegnał się z powietrzem, które dawało życie. Na asfalcie wciąż były plamy krwi, w rowie obok odłamki potłuczonego szkła.
15.03.2011
Przez piekło na bosaka
Niedzielne popołudnie zawsze było dla mnie dniem odpoczynku i regeneracji sił, dziś podziwiałem Dantego i jego Boską Komedię, a także rozmawiałem z Platonem. Jednak jak przystało na prawdziwego humanistę odmęty piekielne były o wiele bardziej interesujące i to wcale nie ze względu na znajomych z dzieciństwa - z czasów mroku i ślepoty, ale ze względu na ludzi, którzy się tam znaleźli oraz towarzysza, z którym dane mi było odwiedzić zakamarki piekła mojej chorej wyobraźni w poszukiwaniu czegoś czego jeszcze nie udało mi się poznać.
Najciekawsze było to, że tak naprawdę w przesiąkniętym złą sławą piekle wielu potępieńców i wyrzutków ludzkiej moralności znalazło się niesprawiedliwe, przez pomyłki za ziemskiego życia albo zupełnie przez przypadek, wielu urodziło się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Nie spotkałem tam, ku mojemu rozczarowaniu, największych zbrodniarzy tego świata, nie było Hitlera, nie było Kuby Rozpruwacza, próżno było tam szukać innych seryjnych morderców czy zbrodniarzy przeciwko ludzkości. Wówczas zrozumiałem, że tak naprawdę, wyżej wymienieni byli tylko demonami, a może aż demonami, z mojej perspektywy, nie wiem co gorsze, po zabiciu ciał, zbuntowane i upadłe dusze wciąż pozostały tak blisko ludzi.
Widziałem natomiast rozpaczających żołnierzy, którzy słuchali tylko ludobójczych rozkazów swoich przełożonych, zaślepionych powstańców, którzy mordowali w imię abstrakcyjnych pragnień i nierealnych idei, widziałem złodziejaszków kradnących chleb dla swoich głodnych i wychudzonych dzieci oraz zdradzonych mężów z krwią swoich żon na rękach, żon, które kochali i które, wydawało im się, że i ich kochają. Nie znalazłem tam zła, o których piszą święte księgi, o którym za młodu słuchałem z kościelnej ambony. Znalazłem tam za to wielu nieszczęśliwych ludzi, którzy przez całe życie byli nieświadomie kierowani przez religijnych fanatyków, generałów, przewodniczących, szefów, fałszywych przyjaciół i "kochających" partnerów. Nie było tam ani grama zła, jedynie gęste i słone od łez powietrze. Pomyślałem, że mogłoby to być miejsce w sam raz dla mnie, tutaj mógłbym się spełniać, rozmawiać z duszami i opisywać ich historię, tutaj nigdy nie brakło by mi tematów, a jedynie natchnienia mogłoby brakować, bo która Beatrycze odważyła by się tutaj ze mną zapuszczać - żadna. Pewnie i ja na to bym się nie odważył, gdyby nie Dante.
Zafascynowało nas gdzie możemy znaleźć coś przesiąkniętego złem do szpiku kości, do ostatniej rozgrzanej kropli krwi uderzającej w zmrożone dłonie, skoro nie udało się w dantejskim piekle, udaliśmy się do czyśćca. Siedziało tam kilku starców, grali w karty, pili piwo, rozmawiali o dziewczynach ze świerszczyków i śmiali się tak głośno, tak ohydnie szyderczo, gnuśnie i odstraszająco, że wolałem się nie zbliżać. Całe to miejsce wyglądało jak szynk z dziewiętnastowiecznej bolszewickiej Rosji, drewniane długie ławy, żelazne kufle, brudne śmierdzące kufaje. Jednak ci ludzie mieli w oczach coś co nie pozwoliło mi odejść bez słowa. Okazało się, że ci ludzie znienawidzili siebie, a przez to świat. Siedzieli tam pijacy przez całe życie zabijający swoje pragnienia, którzy nigdy nie znaleźli wystarczająco dużo wódki aby zrozumieć co tak naprawdę dzieje się w ich gnijących od środka duszach, świerszczyki przeglądali seksoholicy, którzy substytutem miłości, bliskości i intymności uczynili dziki, brudny i zwierzęcy seks, byle gdzie, byle z kim, nie musiała być nawet żywa, byle wciąż ciepła.
Dalej byli tylko ludzie, którzy przesiedzieli na kanapach całe swoje życie, zbyt leniwi żeby z nich kiedykolwiek się podnieść, siedzieli tam dalej, żłopiąc gin z tonikiem i patrząc na grające w karty trupy ludzkich dusz. Kiedyś zastanawiałem się jak wygląda szkielet duszy i czy w ogóle takie coś istnieje. Teraz wiem jak wygląda kościotrup duszy. Siedzi w zadymionym barze, patrzy ślepo w barmana i zamawia kolejnego drinka. Pewnie też go kiedyś widziałeś, choć w gruncie rzeczy nie są, nie byli, oni źli to palące wyrzuty sumienia sprawiały, że stali się bezużyteczni.
Nie znaleźliśmy zła tam gdzie powinno się ono znajdować, więc ostatnim przystankiem, było miejsce gdzie być go nie powinno - raj. Miejsce, które stworzyli sobie ludzie wierząc w nie na Ziemi. Byli oni jednak równie nieszczęśliwi jak ci w piekle. W niebie mało było lądu, większość pokrywał ocean rozczarowań.
-To pewnie na nim gdzieś tam jest moja bezludna wyspa - pomyślałem, wysyłając szyderczy uśmiech do samego siebie.
W niebie zła nie znalazłem, Dante też nie, w sumie nie wiele tam było, kilka kwiatów, kilka ławek, na których siedziało kilkoro uśmiechniętych ludzi. Podszedłem do jednej z ławek z bukowego drewna przyozdobionej mosiężnymi kutymi podłokietnikami, trochę niepewnym krokiem, Dante jak zawsze w takich sytuacjach pozostał kilka kroków za mną, twierdził, że ma już dość ludzi i chociaż po śmierci chciałby móc ich nie spotykać, oczywiście ja byłem wyjątkiem.
Siedziała tam para, kobieta i mężczyzna, właściwie chłopak i dziewczyna, na oko rocznik osiem osiem, zdecydowanie zbyt młodzi jak na niebo.
-Jaki jest powód waszego uśmiechu? - Zapytałem, nie wiedząc za cholerę jakiej odpowiedzi mogę się spodziewać.
-A czy pozostało nam coś innego?. -Odpowiedział pytaniem na pytanie i spojrzał na siedzącą obok, piękną młodą kobietę.
-Szukam zła. - ...chciałem zapytać czy go nie widzieli gdzieś pośród fal roztrzaskujących się o pobliski brzeg oceanu, lecz nie zdążyłem...
-Szukasz zła? Wracaj na Ziemię.
Kiedy otworzyłem oczy, wisząc jak co niedziela pod moją ulubioną kokosową palmą i trawiąc syty świąteczny obiad pewne rozczarowanie zarysowało grymas na mojej twarzy i tylko przez moment chciałem jakoś wyrwać się z bezludnej wyspy, by poznać całe zło tego świata. Na szczęście, tylko przez moment...
13.03.2011
O zyskach i stratach
"Jaki był ten dzień? Co darował? Co wziął? Czy nas wyniósł pod niebo czy zrzucił na dno". Tak jak Kupczyk tak i ja każdego wieczora zadaję te pytania leżąc na swoim hamaku splecionym z palmowych liści i oglądając kolejny zachód słońca na mojej bezludnej wyspie, choć nie oczekuję, że w wypalonym przez blask niezwerbalizowanych myśli mózgu czy w zardzewiałym i połamanym sercu znajdę jakiekolwiek odpowiedzi. Czasem nawet ich nie oczekuję. Bo po co? Czy nie lepiej cały czas patrzeć w stronę morza podziwiając kolejny dzień odchodzący w agonii niewykonanych gestów, wciąż tych odpowiedzi szukać nigdy nie osiągając? Wciąż gonić za prawdą o świecie, o sobie, o rzeczywistości? Czy poznanie wszystkich odpowiedzi krążących gdzieś w głowie, a nawet w odmętach podświadomości ułatwiłoby cokolwiek? Czy cokolwiek by to zmieniło?
Mam cholernie silne przeczucie, że nic. Wielkie nic. N.I.C. byłoby wyryte na pomniku życia jak R.I.P bywa czasami wyryte na pomniku ciała, nad tym pierwszym przecież i tak nikt by nie zapłakał, bo nikt nie wie gdzie jest moja bezludna wyspa, nad drugim zresztą też, no może matka uroniłaby kilka słonych łez.
Więc mój kochany, jedyny czytelniku nie płacz nigdy nad tym, że nie znasz odpowiedzi, bo to ich szukanie jest drogą, znalezienie wcale nie musi okazać się celem, a smak ciszy może okazać się najsłodszym doznaniem w Twoim krótkim i samotnym życiu. Ciszy, która powstaje w Tobie tuż przed zaśnięciem. Pewnie znasz ten stan, kiedy już nie ma pytań, a pragnienie znalezienia odpowiedzi blaknie do najbielszego odcienia bieli, jedyne co możesz robić to działać, choć zawsze wtedy tylko zasypiasz i nie pytasz już czy zyskałeś ostatnie przedśmiertne złudzenie czy straciłeś kolejne marzenie...
Każdego dnia coś tracimy, każdego coś zyskujemy. Czasami więcej tracimy, czasem więcej zyskujemy, ale najczęściej mrugamy zbyt natarczywie i przez to przed nosem przechodzi nam najważniejsza chwila w życiu, coś co mogłoby odmienić wszystko dookoła i wewnątrz nas, coś co mogło każdy dzień uczynić wyjątkowym. Wtedy nie musielibyśmy już za czymś gonić i o coś walczyć, tracić dni, a zyskiwać złudzenia, jednak znów zbyt wiele czasu straciliśmy na mruganie.
Mam cholernie silne przeczucie, że nic. Wielkie nic. N.I.C. byłoby wyryte na pomniku życia jak R.I.P bywa czasami wyryte na pomniku ciała, nad tym pierwszym przecież i tak nikt by nie zapłakał, bo nikt nie wie gdzie jest moja bezludna wyspa, nad drugim zresztą też, no może matka uroniłaby kilka słonych łez.
Więc mój kochany, jedyny czytelniku nie płacz nigdy nad tym, że nie znasz odpowiedzi, bo to ich szukanie jest drogą, znalezienie wcale nie musi okazać się celem, a smak ciszy może okazać się najsłodszym doznaniem w Twoim krótkim i samotnym życiu. Ciszy, która powstaje w Tobie tuż przed zaśnięciem. Pewnie znasz ten stan, kiedy już nie ma pytań, a pragnienie znalezienia odpowiedzi blaknie do najbielszego odcienia bieli, jedyne co możesz robić to działać, choć zawsze wtedy tylko zasypiasz i nie pytasz już czy zyskałeś ostatnie przedśmiertne złudzenie czy straciłeś kolejne marzenie...
Każdego dnia coś tracimy, każdego coś zyskujemy. Czasami więcej tracimy, czasem więcej zyskujemy, ale najczęściej mrugamy zbyt natarczywie i przez to przed nosem przechodzi nam najważniejsza chwila w życiu, coś co mogłoby odmienić wszystko dookoła i wewnątrz nas, coś co mogło każdy dzień uczynić wyjątkowym. Wtedy nie musielibyśmy już za czymś gonić i o coś walczyć, tracić dni, a zyskiwać złudzenia, jednak znów zbyt wiele czasu straciliśmy na mruganie.
11.03.2011
O posągach i o iskrach.
Nie obchodzi mnie to czy to przeczytasz, nie obchodzi mnie to czy moje słowa wymalują w twojej wyobraźni wielobarwne tęcze i kryształowobłękitne oceany uczuć czy może pozostawią nielekki smrodek zeszłorocznego sera. Nie ważne, choć z drugiej strony to dobrze byłoby mieć chociaż jednego czytelnika, nawet gdyby miała być to jakaś prostytutka na bezludnej wyspie, która nie ma do roboty nic prócz zrywania bananów, zakładając oczywiście, że byłyby tam palmy, ale to też nie ważne.
W sumie nie wiem nawet czy ważna jest prostytucja umysłów, na którą mam zamiar zmarnować dwie godziny mojego czasu, pół Twojego, parę bajtów internetowej przestrzeni, nawet jeśli miałaby ona się znajdować tylko w moim mózgu. Nie ważne, nie ważne, a wszystko zaczęło się dwadzieścia pięć lat temu, kiedy obserwowałem świat z nieco innej perspektywy. Choć czy rzeczywiście była ona "nieco inna"? Czy aż tak dużo się zmieniło, że słowa "nieco inna" możemy zastąpić na "zupełnie inna"? W sumie nie dużo. Padł mur, choć nieco inny stoi nadal, o wiele dłużej, wzrosły ceny, spadły morale, tyjemy przed święcącymi pudłami i wyznajemy miłość na gadu-gadu, czekamy tylko na piątki, nienawidząc poniedziałków, a co święta oglądamy Kevina.
Nie... w sumie to nie dużo. Szczerze mówiąc, to dwadzieścia pięć lat temu miałem wrażenie, że świat będzie wyglądał zupełnie inaczej... Tfu... że ludzie będą zupełnie inni. Zamiast naturalnego rozwoju zostali zaserwowani nam jak na tacy w sosie własnym emocjonalni terminatorzy, hedonistyczni pół-ludzie, pół-bogowie, a każdy młody bóg ma swoje małe kurewstwo. Mógłbym zapytać retorycznie, jak Krajewski - gdzie się podziały tamte prywatki? Zamiast tego pytam prawie codziennie w jakim łóżku zakończymy ten nędzny dzień, gdzie naciśniemy magiczny przycisk Power-Off, aby wyłączyć absurdalny lęk przed absurdem istnienia. Zamiast umiejętności obcowania z niezwykłością postmodernistyczny, wirtualny świat wstrzyknął nam do krwi nieumiejętność owych niezwykłości nawet dostrzeżenia. Na to już nie ma lekarstwa, nie ma antidotum, to jak wirus dwudziestego pierwszego wieku, który stał się częścią nas samych, naszego DNA, odtąd będzie przekazywany kolejnym pokoleniom, wraz ze spermą, wraz ze łzami, powodując dalsze gnicie naszych szepczących serc w transcendentalnym nie-realizmie połączonym z brakiem realizmu życiowego.
Kiedyś potrafiliśmy kochać, dziś potrafimy jedynie uprawiać seks, kiedyś potrafiliśmy być szczęśliwi z błahych powodów, dzisiaj błahe powody kończą się krwią spływającą po nadgarstkach, które przez całe życie byłe spętane kajdanami śmiesznych norm, zakazów, nakazów i praw w sprawach beznadziejnie nieistotnych i ich braku na płaszczyznach najważniejszych. Kiedyś to my tworzyliśmy normy, dzisiaj to normy tworzą nas, każą nie kupować bananów o zakrzywieniu mniejszym niż dwadzieścia pięć procent, ale pozwalają wydłubywać ludzi z macic ich matek, każą sprzątać w parkach po swoich czworonożnych przyjaciołach, ale nie pozwalają ludziom przeżyć życia tak jakby tego chcieli. W zasadzie ostatnie słowa można by wymazać, przecież nawet nikt by tego nie zauważył, już od dawna nie wiemy czego byśmy chcieli, chcemy bawić się Boga, nie potrafiąc co niedzielę poskładać swoich skacowanych rąk i nóg w jedną część, chcemy rządzić całym światem, a nie potrafimy poukładać swoich relacji z bliskim, chcemy dawać życie i je odbierać, a nie potrafimy przyznać się przed sobą samym do miłości.
Mógłbym zapytać czy dwadzieścia pięć lat temu było inaczej, nie wiem. Wtedy perspektywa była inna, znacznie szersza, okoliczności były inne, a nieżycie było prostsze, byłem jedynie możliwością, jedną z wielu, jedną z milionów. Możliwości mają tę jedyną przewagę nad realnymi ludźmi, że łatwo je transformować, łatwo w nich rzeźbić, ludzie to tylko posągi, a gdy chce się je poprawić to lecą iskry.
O tym będzie ten pseudoblog, o posągach i o iskrach.
W sumie nie wiem nawet czy ważna jest prostytucja umysłów, na którą mam zamiar zmarnować dwie godziny mojego czasu, pół Twojego, parę bajtów internetowej przestrzeni, nawet jeśli miałaby ona się znajdować tylko w moim mózgu. Nie ważne, nie ważne, a wszystko zaczęło się dwadzieścia pięć lat temu, kiedy obserwowałem świat z nieco innej perspektywy. Choć czy rzeczywiście była ona "nieco inna"? Czy aż tak dużo się zmieniło, że słowa "nieco inna" możemy zastąpić na "zupełnie inna"? W sumie nie dużo. Padł mur, choć nieco inny stoi nadal, o wiele dłużej, wzrosły ceny, spadły morale, tyjemy przed święcącymi pudłami i wyznajemy miłość na gadu-gadu, czekamy tylko na piątki, nienawidząc poniedziałków, a co święta oglądamy Kevina.
Nie... w sumie to nie dużo. Szczerze mówiąc, to dwadzieścia pięć lat temu miałem wrażenie, że świat będzie wyglądał zupełnie inaczej... Tfu... że ludzie będą zupełnie inni. Zamiast naturalnego rozwoju zostali zaserwowani nam jak na tacy w sosie własnym emocjonalni terminatorzy, hedonistyczni pół-ludzie, pół-bogowie, a każdy młody bóg ma swoje małe kurewstwo. Mógłbym zapytać retorycznie, jak Krajewski - gdzie się podziały tamte prywatki? Zamiast tego pytam prawie codziennie w jakim łóżku zakończymy ten nędzny dzień, gdzie naciśniemy magiczny przycisk Power-Off, aby wyłączyć absurdalny lęk przed absurdem istnienia. Zamiast umiejętności obcowania z niezwykłością postmodernistyczny, wirtualny świat wstrzyknął nam do krwi nieumiejętność owych niezwykłości nawet dostrzeżenia. Na to już nie ma lekarstwa, nie ma antidotum, to jak wirus dwudziestego pierwszego wieku, który stał się częścią nas samych, naszego DNA, odtąd będzie przekazywany kolejnym pokoleniom, wraz ze spermą, wraz ze łzami, powodując dalsze gnicie naszych szepczących serc w transcendentalnym nie-realizmie połączonym z brakiem realizmu życiowego.
Kiedyś potrafiliśmy kochać, dziś potrafimy jedynie uprawiać seks, kiedyś potrafiliśmy być szczęśliwi z błahych powodów, dzisiaj błahe powody kończą się krwią spływającą po nadgarstkach, które przez całe życie byłe spętane kajdanami śmiesznych norm, zakazów, nakazów i praw w sprawach beznadziejnie nieistotnych i ich braku na płaszczyznach najważniejszych. Kiedyś to my tworzyliśmy normy, dzisiaj to normy tworzą nas, każą nie kupować bananów o zakrzywieniu mniejszym niż dwadzieścia pięć procent, ale pozwalają wydłubywać ludzi z macic ich matek, każą sprzątać w parkach po swoich czworonożnych przyjaciołach, ale nie pozwalają ludziom przeżyć życia tak jakby tego chcieli. W zasadzie ostatnie słowa można by wymazać, przecież nawet nikt by tego nie zauważył, już od dawna nie wiemy czego byśmy chcieli, chcemy bawić się Boga, nie potrafiąc co niedzielę poskładać swoich skacowanych rąk i nóg w jedną część, chcemy rządzić całym światem, a nie potrafimy poukładać swoich relacji z bliskim, chcemy dawać życie i je odbierać, a nie potrafimy przyznać się przed sobą samym do miłości.
Mógłbym zapytać czy dwadzieścia pięć lat temu było inaczej, nie wiem. Wtedy perspektywa była inna, znacznie szersza, okoliczności były inne, a nieżycie było prostsze, byłem jedynie możliwością, jedną z wielu, jedną z milionów. Możliwości mają tę jedyną przewagę nad realnymi ludźmi, że łatwo je transformować, łatwo w nich rzeźbić, ludzie to tylko posągi, a gdy chce się je poprawić to lecą iskry.
O tym będzie ten pseudoblog, o posągach i o iskrach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)